„Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” to po prostu dobry film przygodowy, na który warto wybrać się do kina w gorące, letnie popołudnie. Nie ma tam żadnego głębokiego przesłania. Autorzy nie silą się na nowatorstwo. To znakomicie przygotowany film przygodowy na więcej niż przyzwoitym poziomie. Bardzo mi się podobał, bo chyba czekałam dokładnie na taką produkcję ze świata „Gwiezdnych Wojen”. Bezpretensjonalną, ciekawą i zabawną.
Film wykorzystuje wszystkie znane i lubiane przez nas elementy „Gwiezdnych Wojen”. Jest interesująca intryga, zabawny robot, dużo ucieczek i efektów specjalnych oraz kosmicznych podróży. Może niektóre wątki zostały wykorzystane zbyt dosłownie, ale nie przeszkadza to specjalnie w tym, żeby dobrze się bawić oglądając film. Jest to rozrywka na dobrym poziomie, która zapewne zarobi przyzwoite pieniądze.
Przede wszystkim trzeba docenić to, że „Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” to film udany. Mogłoby być przecież zupełnie inaczej. Nie jest łatwo mierzyć się z legendą, a Han Solo to przecież postać, w stosunku do której można użyć określenia „kultowa” nie nadużywając go. Jest też bardzo ściśle związana z jednym aktorem, Harrisonem Fordem, który nie tylko jest charakterystyczny, ale jego stylowi bardzo trudno dorównać. Ma w sobie to coś co sprawia, że idealnie odnajduje się w rolach awanturników, niegrzecznych chłopców z błyskiem w oku, których nie sposób jest nie kochać. Szczęśliwie Alden Ehrenreich udźwignął niemały ciężar tego zadania i Han Solo w jego wydaniu jest naprawdę bardzo w porządku. Mimo wątpliwości po tym, kiedy ogłoszono, że to Ehrenreich zagra Hana Solo, obecnie pozytywnie oceniam decyzję autorów produkcji. Dobrze, że nikt nie starał się znaleźć kopii Harrisona Forda, bo zwyczajnie nie byłoby możliwe. Ehrenreich zachowuje charakterystyczny wymiar postaci, nadaje mu jednak trochę inny, właściwy dla niego rys. Zupełnie nie zgadzam się z tezą, że Donald Glover przyćmił go swoją wersją Lando Calrissiana. Glover jest ok, ale Ehrenreich naprawdę daje radę i należy to docenić. Nie jest łatwo mierzyć się z legendą. Jeżeli jesteśmy już przy aktorach to nie można pominąć oczywiście jak zwykle znakomitego Woody’ego Harrelsona i Paula Bettany’ego, ale to jest tak oczywiste, że nie ma co przesadnie się o tym rozpisywać. Harrelson chyba nawet grając kij od szczotki byłby interesujący, a Bettany jest wcieleniem brytyjskiego smaku i urody i lubię go oglądać w każdej wersji.
Można mieć pretensję, że ten film mógł być lepszy i nie do końca wykorzystuje potencjał postaci. Jest rzeczywiście z nim trochę tak jak wybraniem bezpiecznego tematu na maturze, zamiast tego, który daje więcej możliwości, po to by bezpiecznie zaliczyć egzamin. Ten egzamin został niewątpliwie zaliczony i w moim przypadku rozbudził apetyt na więcej. Zakończenie pozostawiono otwarte i mam nadzieję, że coś jeszcze tutaj się wydarzy. Warto dać jeszcze szansę postaci Hana Solo, skoro ogólnie wszystko wypadło pomyślnie. Może druga część historii będzie bardziej odważna i nowatorska. Na razie nie jest źle. Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o truskawce na torcie czyli muzyce w tym filmie. Ścieżka dźwiękowa mnie urzekła i muszę koniecznie jej posłuchać w domu, na spokojnie. Myślę, że może zostać ze mną na dłużej. Tak jak moja miłość do „Gwiezdnych wojen”, datowana od wczesnego dzieciństwa. Zapewne za dziesięć lat też pójdę do kina na XV czy XVII część „Gwiezdnych wojen”.