Relacje

Klasyczny listopad

Długo mieliśmy szczęście tej jesieni. Dużo słońca, jasna pogoda, ciepło. Jednak musiał się pojawić. Zawsze się pojawia. Typowy, polski listopad. Każdy wychowany tutaj wie o czym mówię. Nagle niebo zaciąga się szarymi, ciężkimi chmurami, nabrzmiałymi grozą. Zrywa się wiatr, ale nie taki zwyczajny, tylko przenikliwy. Taki, który wszędzie się wciśnie – pod poły płaszcza, przez kołnierz kurtki, rękawy… jednym słowem: piździ. W dodatku robi się paskudnie i ponuro. Posępnie. A potem spada deszcz. Deszcz często lodowaty i kłujący, jakby atakowały małe igiełki. Albo ciężki, co leje jak głupi i oczywiście jest zimny.

Listopad trzeba przetrwać. Zwinąć się w kłębek. Nie tracić niepotrzebnie energii. Uruchomić kakao.

Zawsze będą takie zimne dni. Są wplecione w całość. Jak nuta fado, jak nieunikniona śmierć. Odchodzenie. Trzeba wybaczyć światu listopad. Ubrać się ciepło, w kurtki puchate i miękkie, kaptury. Trzeba czytać książki fantastyczne i głęboko spać. Nie nasłuchiwać wieczorami dudnienia kopyt Dzikiego Gonu podczas Pełni Mroźnego Księżyca.

– Listopadzie, listopadzie, jaką dasz nam radę na andrzejkowe wróżby?

– Noś od dziecka ciepłe majty, dużo się śmiej, a przejmuj dużo mniej.

Trudno przejmować się mniej kiedy 224 zgony na dobę, a na granicy ruchawki jak wstęp do pożogi.  Jeszcze trzy lata temu przejmowaliśmy się głupotami. Byliśmy tłuste koty z dobrymi perspektywami. Pensje rosły, rynek pracownika w rozkwicie. Kasy w portfelach było więcej niż mniej. Żyło się może czasem z problemami, ale stabilnie. I raptem uciekaliśmy z Warszawy, bo plotki, że zaraz zamkną miasto, puste ulice, kwarantanna i strach. Teraz co zakupy w sklepie to paragon grozy, rzeczywistość stała się mało przewidywalna, weszła destabilizacja jak grom z jasnego nieba. Wciąż jesteśmy w szoku. Szok i niedowierzanie.

Jednak druga strona medalu jest taka, że świadomość tego, jak kruche jest to, co mamy, może mieć pozytywne skutki dla jednostki. Ciężko chorzy ludzie po zakończeniu leczenia często bardziej cieszą się życiem, żyją pełniej i są bardziej radośni. W wielu kulturach i filozofiach np. filozofii buddyjskiej  kontemplacja śmierci jest zalecana jako metoda przyspieszająca rozwój duchowy. I również może przyczynić się do zwiększenia poczucia szczęścia, a co za tym idzie – powiększenia zasobu dobrostanu w życiu. Tymczasem z badań wynika, że wysoki poziom dobrostanu[1] wpływa na kondycję zdrowotną człowieka. Ludzie notujący wyższy poziom dobrostanu dłużej żyją, i w lepszej formie. Na swoim przykładzie – zauważyłam, że po przebytej chorobie podnosi mi się poziom radości życia. Zadowolenie wzrasta nawet po zwykłym przeziębieniu, bo znowu mogę normalnie oddychać, jeść jedzenie bez problemów z przełykaniem , nic mnie nie boli, jestem żywa i w pełni funkcjonalna. Potem znowu rozmywa się to w codzienności. A nie powinno, bo to stałe, bezpłatne źródło zadowolenia, dostępne każdego dnia. Wdzięczność za kolejny dzień, kiedy jest się sytym i zdrowym to może być codzienna, dobra praktyka. Ostanie dwa lata udowodniły nam, że w każdej chwili wszystko może się zmienić.

Trzeba zatem cieszyć jak najwięcej i najdłużej jak się da. Nawet kiedy jest listopad. Listopad też jest ok, zwłaszcza kiedy wciąż jest kocyk i wciąż jest kakao, a bliscy na pokładzie.

 

 

[1] Np. https://zw.lt/rozmaitosci/naukowcy-radosc-zycia-chroni-przed-smiercia/