„Miłość, śmierć i roboty” składa się z krótkich odcinków, z których każdy stanowi oddzielną całość fabularną. Biorąc pod uwagę nazwiska twórców serialu: Tim Miler i David Fincher, można było spodziewać się, że serial prezentować będzie poziom przynajmniej dobry. Okazało się jednak, że to co otrzymaliśmy, to tytuł, po prostu fantastyczny. Po obejrzeniu jedenastu odcinków zostaliśmy wielbicielami tej serii i doszliśmy do momentu, w którym OSZCZĘDZAMY ODCINKI, żeby za szybko się nie skończyły. To jest absolutnie pozycja obowiązkowa tej wiosny.
„Miłość, śmierć i roboty” przypomina mi antologie SF, które wciągałam kilogramami „za dziecka”, szczególnie z amerykańskiej serii „Don Wallheim proponuje”, która wydawana była w Polsce w latach 80 – tych. Dzięki niej można było poznać krótkie formy takich autorów jak chociażby Robert Silverberg, Roger Zelazny, Orson Scott Card, dlatego mam do niej ogromny sentyment. Jej zaletą była także różnorodność, podobnie jak w przypadku „Miłość, śmierć i roboty”. Każdy odcinek serialu to zamknięta historia, utrzymana w innej stylistyce graficznej i klimacie. Jednocześnie jako całość serial jest spójny i kompletny. Jest jak świetnie skomponowane pudełko z czekoladkami. Dla każdego wielbiciela SF, cyberpunku, czy steampunku będzie to wspaniała uczta. Wizualnie wysmakowana i intrygująca feeria wyobraźni. Wiele razy pisałam już tutaj, że bardzo lubię zabawę konwencjami i stylami, a „Miłość, śmierć i roboty” pod tym względem na pewno nie zawodzi. To ucieleśnienie piosenki, którą na pewno pamiętają dinozaury w moim wieku: „Bo fantazja, bo fantazja, bo fantazja jest od tego, aby bawić się, aby bawić się, aby bawić się na całego”.
„Miłość, śmierć i roboty” jest więc rozrywką, na najwyższym poziomie. Oferuje odcinki w typie klasycznego, ciężkiego SF, obok lekkich, lirycznych, czasem surrealistycznych obrazów. Każda animacja namalowana jest w inny sposób – czerpie z dorobku mangi, anime, ale też komiksu w typie europejskim. Świetną przyprawą jest też specyficzne poczucie humoru, które przenika w mniejszym lub większym stopniu cały serial. Pod tym względem „Gdy zapanował jogurt” i „Trzy roboty” to w mojej ocenie mistrzostwo przewrotnego dowcipu. Ogólnie, widać, że twórcom praca nad tą produkcją sprawiała przyjemność, czego wynikiem jest lekkość tego efemerycznego bytu, objawiającego się w formie krótkich noweli. Co ciekawe, niektóre z nich, mimo czasu trwania nie dłuższego niż kilkanaście minut, mają więcej treści niż pełnometrażowe produkcje. Część z nich można byłoby rozwinąć w historie dłuższe, pełnowymiarowe opowieści, z dużym potencjałem, na przykład „Sonnie ma przewagę” czy „Za szczeliną orła” (chociaż akurat to już chyba byłoJ). Liczę na to, że sezon 1 jest tylko preludium do dalszych części. Czekam z niecierpliwością, bo mimo że serial oszczędzam i pieczołowicie dawkuję seanse, to niestety odcinki znikają bardzo, ale to bardzo szybko.
Podsumowując: jeżeli Netflix będzie oferować takie produkcje jak „Miłość, śmierć i roboty” to nie zrezygnuję z niego nawet gdy zniknie cały Marvel. Howgh.