Recenzje

Trylogia „Krucze pierścienie” Siri Petersen czyli zimowa opowieść

Zaczęłam czytać „Krucze pierścienie” ponieważ pasowały do klimatu opowieści o wikingach, w którym ostatnio się poruszałam. Zachęciła mnie też recenzja głosząca, że „Krucze pierścienie” to nowatorskie spojrzenie na fantasy. Wydawało mi się, że jeżeli chodzi o fantasy to już nie za wiele da się jeszcze wymyślić, więc poczułam się zaintrygowana. Jednak obecnie, po lekturze trzech tomów, musze powiedzieć, że nie widzę, aby była to wybitnie nowatorska opowieść. Oczywiście podoba mi się wykorzystanie motywów należących kulturowo do świata Skandynawii, ale to jednak dla mnie za mało żeby mówić o jakimś przełomie.

Na trylogię składają się tomy: „Dziecko Odyna”, „Zgnilizna i „Evna”, z których ten ostatni uważam za najbardziej udany. Sztuka pisania w przypadku Siri Petersem najwyraźniej rozwija się z czasem i ostatni tom jest najciekawszy i najlepiej napisany ze wszystkich. Może dlatego, że przedstawiony w nim świat jest interesującą koncepcją. Gatunek ślepych, która go zamieszkuje to rzeczywiście coś nowego w uniwersum fantasy, chociaż nie do końca. Widzę tutaj podobieństwo do Elfów w „Panowie i damy”, według mnie najlepszej książce Terry’ego Prachetta z serii Świat Dysku. Inspiracją są tutaj mroczne elfy z mitologii nordyckiej. Obok elfów świetlistych, w mitologii skandynawskiej, występują bowiem także elfy mroczne, które były sojusznikami lodowych olbrzymów w walce przeciwko bogom. Siri Petersen udało się ożywić mroczne elfy i nadać im intrygujący charakter. Jest to jeden z lepszych pomysłów funkcjonujących w jej książce.

Niestety, może dlatego, że trylogia jest debiutem, nie trzyma cały czas tego samego poziomu. Zaczyna się bardzo dobrze. Tak dobrze, że lektura pierwszych rozdziałów rozbudziła we mnie nadzieję na naprawdę smakowitą ucztę literacką. Tylko, że dalszy sposób poprowadzenia akcji rozczarowuje. Mam wrażenie jakby autor sam nie do końca wiedział co ma zrobić z Hirką – główną postacią i gdzie ją poprowadzić. Skutek jest taki, że bohaterka miota się trochę bez sensu, a powody jej decyzji i związane z tym zwroty akcji nie wydają mi się wystarczająco uzasadnione. Wygląda to trochę tak jakby koniecznie musiała znaleźć się w danym miejscu, bo na przykład tylko tam ma szansę na romans ze atrakcyjnym przedstawicielem wysokiego rodu. Nie szkodzi, że sensowność podróży w tym kierunku wydaje się głęboko wątpliwa, tak być musi i już. Podobnie rzecz ma się z dalszymi zwrotami akcji, których przebieg nie jest do końca dla mnie zrozumiały. W ogóle główny zarzut jaki mogę wystosować w przypadku „Kruczych pierścieni” to budowa akcji. Niewątpliwie mamy do czynienia z zaskakującymi meandrami fabularnymi, tylko, że wielu przypadkach brak jest wystarczająco dobrze opisanych połączeń skutek – przyczyna. Ot, po prostu, autor ma kolejny pomysł, który nie do końca skleja się z poprzednimi, ale że skoro się pojawił to skręcimy akurat w takim kierunku. Brakuje mi spójności fabularnej. Starałam się ułożyć w głowie scenariusz zdarzeń i jest to wykonalne, ale brakuje jasnego zamysłu. Trochę przypomina mi to produkcję typu „Moda na sukces” gdzie okazuje się nagle, że Samantha to wcale nie była żoną tylko tak naprawdę córką, która była nie córką tamtej matki tylko innej matki, która sypiała z tamtym, ale jednak kochała jego brata i tak dalej.

Mam też ostatnio wrażenie, że w obszarze szeroko rozumianej fantastyki rozmnożyły się ostatnio powieści, których głównymi bohaterami są nastolatkowie. Rozumiem ten trend. Ludzie w tym wieku mają więcej czasu na czytanie więc rynek jest chłonny. Nie mam nic przeciwko nastoletnim bohaterom, ale w przypadku „Kruczych pierścieni” trochę jednak przeszkadza mi wątek romansowy, który zapewne spodoba się dziewczynom w wieku Hirki czyli 15+, ale dla mnie jest jednak z lekka infantylny. Wznosiłam oczy ku niebu podczas czytania scen płomiennych uniesień godnych samego Greya. Szczęśliwe dużo tego nie ma.

Niewątpliwą zaletą „Kruczych pierścieni” jest to, że dużo się dzieje i to, że autorce udało się oddać klimat Skandynawii. Kruki latają po zimowym niebie. Magia żywej natury pulsuje w żyłach, a ostry zarys gór widać na horyzoncie. Podoba mi się też pomysł podporządkowania poszczególnych tomów podróżom po różnych światach. Dzięki temu każdy z nich jest oddzielną całością. Mimo, że brakuje mi spójności i uzasadnienia psychologicznego dla ciągu zdarzeń, fabuła wciągnęła mnie do tego stopnia, że nie mogłam rozstać się z trylogią dopóki jej nie skończyłam, co jest, rzecz oczywista, dużą wartością w przypadku powieści przygodowej.

Uważam też, że sięgnęłam po „Krucze pierścienie” w idealnym czasie. To jest zimowa opowieść. Taka, którą czyta się o zmroku i zabiera ze sobą w późny wieczór. Trudno mi wyobrazić sobie czytanie „Kruczych pierścieni” latem. Może dlatego, że pierwsza scena trylogii rozgrywa się podczas srogiej zimy, a może dlatego, że klimat Skandynawii kojarzy się z chłodem i długimi zimowymi nocami. Zima zamierza jeszcze trochę z nami pobyć więc polecam lekturę „Kruczych pierścieni” w ten śnieżny czas. Dobrze wypełni funkcję typu wieczór z książką i kocykiem, ale nie spodziewajcie się rewelacji.