To opowiadanie jest zapisem snu sprzed paru lat. Wierzę, że gdybym wybrała w życiu inną drogę po studiach, właśnie tam by mnie zaprowadziła.
Pamiętam mocny wstrząs, a potem ciemność. Ocknęłam się zagubiona. Jeszcze przed chwilą czytałam akta przed rozprawą, na którą jechałam do Krakowa. Ubrana w granatowy garnitur, opanowana, byłam prawie pewna wygranej. Przez myśl mi nie przeszło, że mogę do Krakowa nie dotrzeć. Cały wagon był jedną, wielką miazgą. Ludzie zbierali się powoli podobnie jak ja i jeden po drugim wychodzili na zewnątrz przez rozbite okno. Zrobiłam to samo. Pociąg rozbił się w lesie. Nie pamiętam jak to się stało, że zaczęłam schodzić w dół zbocza. Obok siebie widziałam innych, którzy wybrali tą samą drogę. Ubrania mieli w strzępach. Spojrzałam na siebie. Nie wyglądałam lepiej, z otartego kolana ciekła krew. Mój kosztowny kostium był podarty i uwalany ziemią.
Wyszłam z lasu na stromą skarpę. Tuż nad jej krawędzią rosły drzewa. Dalej była plaża i bezkresna przestrzeń morza. Zeszłam na dół. Piasek był biały, drobny, łagodny dla bosych stóp. Nie zaszłam zbyt daleko brzegiem, kiedy zobaczyłam mierzeję. Wchodziła gładkim językiem w morze. Poszłam jej śladem. Na końcu spotkałam młodą kobietę ubraną w strój boya hotelowego. Towarzyszył jej ogromny, pluszowy dinozaur, zielony z różowym grzebieniem trójkątnych rogów na grzbiecie. Trzymał w łapach tacę, taką jaką mają kelnerzy roznoszący napoje podczas meczów baseballowych, w amerykańskich filmach.
– Witamy. – powiedziała dziewczyna i uśmiechnęła się do mnie rzędem białych, równych zębów. Dinozaur podsunął mi tacę.
Wzięłam z niej kieliszek musującego wina. Wypiłam łyk, po czym odwróciłam się i poszłam na plażę.
Szłam może kwadrans, gdy zobaczyłam mężczyznę zsuwającego się w dół skarpy, na której rósł las. Był wysoki, postawny, po pięćdziesiątce, krótko ostrzyżony. Nosił kowbojskie buty i dżinsową koszulę.
– Dzień dobry panienko. – powiedział. – Muszę ściągnąć helikopter. Widziałaś tu jakąś stację?
– Nie, nie widziałam. – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– Cholera. Miałem usterkę i musiałem lądować awaryjnie na polanie w lesie. Muszę naprawić moją małą, bo mam ważne zlecenie do zrobienia. Duża kasa. Rozumiesz. Jestem najlepszym pilotem w południowej Dakocie. Dobrze sobie radzę.
Zaproponowałam żebyśmy razem poszli wzdłuż wybrzeża, to na pewno na coś trafimy.
Po nie więcej niż pół godzinie natknęliśmy się na kompleks budynków na brzegu morza. Weszliśmy do środka, żeby zorganizować jakąś pomoc. W środku była ładnie zaprojektowana recepcja z dużym, lśniącym blatem. Za nim stał miło wyglądający recepcjonista.
– Dzień dobry. – przywitał nas. – Data i godzina śmierci? – zapytał.
– Słucham?! – wrzasnął mój towarzysz podróży.
– Data i godzina śmierci. – powtórzył uprzejmie recepcjonista. – Chyba chcą państwo dostać klucze do swoich pokoi?
– Pan sobie żarty stroi. – awanturował się mój nowy znajomy. – To są poważne sprawy. Nie zgadzam się na takie traktowanie. Wychodzimy stąd. – zaordynował.
– Poczekaj chwilę. – próbowałam oponować. Coś zaczynało mi świtać, bo przecież wiedziałam, że gdzieś w moim umyśle znajdowała się odpowiedź na pytanie recepcjonisty. Ta układanka zaczynała nabierać mglistego sensu. Najpierw komitet powitalny na plaży, teraz to, ale pilot był już przy drzwiach. Ruszyłam więc za nim.
Szedł zdecydowanym krokiem z powrotem, cały czas oburzony. Próbowałam dotrzymać tempa. Nagle zobaczyliśmy jak z lasu na skarpie z ogromną szybkością wyjeżdża samochód. Duży, szeroki wóz, typowy amerykański krążownik szos. Zjechał w dół zbocza zatrzymując się w połowie. Wyglądało to na poważny wypadek. Ku mojemu zdumieniu kierowca wyszedł o własnych siłach. Miał zakrwawione czoło. Podbiegliśmy do niego, ale on nie zwracał na nas uwagi. Uporczywie próbował wdrapać się na górę po piaszczystej ścianie, jednak ziemia osypywała mu się spod nóg. Mimo to starał się wrócić, koniecznie wrócić. Pilot zaczął mu pomagać, ale ten nie chciał pomocy. Jego oczy patrzyły z ogromną intensywnością w stronę lasu na górze. Nie widział nic poza nim. W końcu pilot dał za wygraną i powoli zaczął osuwać się w dół skarpy.
– Muszę wrócić do helikoptera. – powiedział jeszcze i zrobił parę kroków w górę, ale skarpa nieubłaganie nie pozwalała mu wrócić.
Podeszłam do niego żeby powiedzieć to, co od pewnego czasu było dla mnie coraz bardziej oczywiste:
– Daj spokój. Tam się już nie da wrócić.
Spojrzał na mnie i widziałam, że stopniowo godzi się z tą myślą i rozumie, że droga z tej skarpy prowadzi tylko w jedną stronę.
– Wracajmy może do hotelu. – zaproponowałam.
Foto: alobos Life