Czytanie „Sto lat samotności” w popołudniowym upale, w elektrycznym powietrzu iskrzącym przed burzą. Czytanie w sennym rytmie huśtawki, gdy czereśnie rzucają na książkę chwiejne cienie. Czytanie Marqueza sącząc przez słomkę lekkie mohito.
Są książki, do których się wraca, jak miejsca, które chcesz zobaczyć jeszcze raz. Dla mnie takim miejscem jest Macondo ze „Sto lat samotności”. „Sto lat samotności” zawdzięczam swoje spotkanie z literaturą iberoamerykańską. Mogę zatem śmiało powiedzieć, że było jedną z pozycji, która najbardziej wpłynęła na moje życie. Po niej przyszły inne książki Marqueza, Cortazara, Carpentiera, Borgesa, Fuentesa – cała tętniąca życiem Ameryka Południowa.
„Sto lat samotności” uważane jest za jedno z arcydzieł literatury światowej. Jest też według mnie zdecydowanie najlepszą książką Marqueza. Należy do zjawisk, wobec których trudno być obojętnym. Albo uwielbiasz Marqueza, albo go odrzucasz. Znam ludzi, którzy nie byli w stanie przez „to” przebrnąć. Znam takich, którzy chorowali na Marqueza i nie mogli przestać go czytać. Sama należałam do tych ostatnich. Dzisiaj nie jestem już tak wkręcona w jego opowieści, ale wciąż „Sto lat samotności” działa na mnie hipnotycznie. Kiedy zaczynam je czytać, nie mogę przestać. Znajduje siebie zupełnie uwikłaną w gąszcz uliczek i barwnych postaci Macondo. Oddycham gorącem tamtejszego klimatu. Biegnę strona po stronie pod liśćmi drzew palmowych podglądając pary całujące się na werandach domów, mężczyzn rodziny Buendia pracujących w ich alchemicznych warsztatach, kobiety rodziny Buendia szykujące się do snu.
Powieść napisana jest tak plastycznie, że łatwo zwizualizować w głowie rodzącą się zdanie po zdaniu opowieść. To rodzaj książki, po przeczytaniu której jestem o krok od uwierzenia, że pisarz jest w stanie, dzięki swojej wyobraźni i sztuce słowa powołać do życia nowy świat, że taka może być moc jego kreacji. I światy te żyją gdzieś w innych wymiarach. Macondo istnieje naprawdę. Aureliano Buendia wyrabia swoje rybki ze złota w innej rzeczywistości, nie mniej realnej niż nasza, Urszula sprzedaje tam wciąż cukrowe zwierzątka, a Rebeca pojawia się na progu domu rodziny Buendia z workiem z kośćmi swoich rodziców.
To miasto namiętności i cudów. Atmosfera jest gęsta od ślizgającego się po skórze upału. Ludzie żyją tam trochę jakby we śnie, albo na granicy jawy, w bliskim kontakcie ze światem pozaziemskim. Nikogo nie dziwią zmarli pojawiający się na podwórkach. Jeżeli chcesz przekonać mieszkańców do swojego kościoła naucz się lewitować jak ojciec Nicanor. Życie jest tam soczyste, a krew w ludziach wrząca i gęsta. Nikt nie potrzebuje zewnętrznego świata, zasady i prawa ustanawiają sami dla siebie. Wieści z innych krajów przynoszą Cyganie zjeżdżający do miasta z muzyką swoich kuglarskich sztuczek. Ludzie przychodzą i odchodzą. Wszyscy są trochę jakby szaleni. Zbyt gwałtowni i uparci żeby trwać w spokoju. „U wylotu drogi z moczarów umieszczono napis „Macondo”, a nieco dalej inny, większy, przy głównej ulicy: „Bóg istnieje”.” Zdarzyło się to w czasie epidemii bezsenności, kiedy ludzie zaczęli tracić pamięć i musieli sobie przypomnieć czym jest Macondo. To właśnie te dwa napisy wyrażają tożsamość tego miejsca.
Mówi się o tym zjawisku realizm magiczny. Jeżeli poddasz się magii Macondo zostaniesz zaczarowany na całe życie. Zawsze będziesz chodził z piętnem tego zaklęcia wyciśniętym w twojej pamięci. Oznacza to jednak też, że będziesz żył bardziej, mocniej, a świat będzie dla ciebie miejscem cudowności.
Pozdrowienia z Macondo.