Recenzje

„The electric state” wcale nie taki zły

Podchodziłam do nowej produkcji Netflixa trochę jak pies do jeża, bo zanim się pojawiła, już się naczytałam, że jest nie najlepiej a nawet kiepsko i film taki drogi, ale co z tego. Stwierdziłam jednak, że teraz jakoś chętnie ludzie osmarowują wszystko nadmiernie w internetach więc dam filmowi szansę. I okazało się, że wcale nie jest tak źle. Nie jest to arcydzieło kinematografii, ale nie jest to też gniot.

Nawet rozumiem, że jeżeli budżet jest wysoki, to karmi oczekiwania, ale budżet nigdy nie gwarantuje wiekopomnego dzieła. Wiekopomnych dzieł jest mało. Wystarczy jednak na to, żeby zrobić całkiem porządny, familijny film przygodowy czyli „The electric state” właśnie. Jest to produkcja, którą łatwo przyswoją nawet najmłodsi członkowie rodziny, mało skomplikowana i w sumie przyjemna. Oczywiście nazwisko Russo, w związku z sukcesem „Stranger things” również rozbudza apetyty, ale trzeba pamiętać, że bardzo trudno jest sukces na taką skalę.

Bracia Russo jednak próbują. Grają na tych samych retro nutach jakich używali w przypadku „Stranger things”, niestety powtarzanie własnych pomysłów rzadko skutkuje powodzeniem. to się nazywa wtórność i nie jest dobrze postrzegana. W tym przypadku roboty całkiem zgrabnie zostały wplecione w historię, jako pomysł Disneya na promocję Disneylandu, co zainspirowało masową produkcję, ale podobny zamysł widzieliśmy już chociażby w „Trnsformers 3” i to w lepszym wykonaniu. W dodatku dość oczywiste jest, że ten manewr jest zastosowany tylko po żeby usprawiedliwić estetykę lat 90 – tych XX w. Bracia Russo chyba lubią powroty do przeszłości. Mamy więc trwałe ondulacje oraz snickersy z epoki, które musza się podobać sentymentalnym czterdziestolatkom. Niekoniecznie natomiast musi się podobać łopatologiczne przedstawienie głównej idei filmu czyli robot też człowiek. To też już było wielokrotnie grane tylko, że niestety znacznie lepiej. Ostatnie wystąpienie głównej bohaterki, które można uznać za kwintesencje łopatologii, naprawdę można było sobie darować.

Jednak, jeżeli chodzi o główną bohaterkę, to przy tej okazji trzeba powiedzieć parę ciepłych słów o Millie Bobbie Brown, która próbuje wycisnąć z tej roli wszystko co tylko się da. Niestety, niewiele się da, ale to przecież nie jej wina. Chrisowi Prattowi z kolei zarzuca się ostatnio, że ciągle od nowa gra tę sama postać tylko w innych wcielaniach, ale to samo mozna powiedzieć o Harrisonie Fordzie, bo przecież Han solo to taki Indiana Jones w kosmosie. Może Pratt też dostanie kiedyś szanse na pokazanie czegoś więcej, na razie dobrze się sprawdza w roli uroczego awanturnika, nawet jeżeli mam wrażenie po obejrzeniu „The electric state”, że jest już tym zmęczony.

Podsumowując; szału rzeczywiście nie ma, ale do rodzinnego kotleta jest całkiem ok.