„Twisters” to idealny, letni film. Warto zobaczyć go w kinie, bo efekty specjalne są spektakularne. Dla takich właśnie produkcji wymyślono wielkie ekrany i dźwięk dolby surround. „Twisters” to widowisko, które dobrze oglądać w odpowiedniej oprawie.
Po pandemii, kina przezywały kryzys. Widzowie przyzwyczaili się do oglądania filmów w domach, w wygodnej miękkości kanap i kapci. Dopiero 'Top Gun: Maverick” wyciągnął ludzi z domów, bo taki film trzeba obejrzeć w kinie. Podobnie jest z „Twisters”. Tornado poruszające się z zawrotna szybkością, przetaczające się przez kinowy ekran, wbija w fotel. Wystarczy tylko dobrze poprowadzić wiarygodną historię ciekawych postaci i mamy hit lata. Twórcy „Twisters” wywiązali się z tego zadania znakomicie. Historia jest dobrze opowiedziana, bohaterowie intrygujący, a efekty specjalne na najwyższym poziomie. 100 % rozrywki w rozrywce.
Dodatkowa trudność w przypadku tego filmu – trudno uciec od porównań do „Twistera” z 1996 r. Przyznam, że jest to jeden z moich ulubionych filmów akcji, ale ja od dziecka mam słabość do burz i tornad, i cierpię na, chyba lekko niezdrową, fascynacje tymi zjawiskami. „Twisters” jest więc dla mnie pozycją obowiązkową. Lekko uśmiecham się na myśl o tytule, który zmultiplikował tornado żeby było więcej tornada w tornadzie. Oczywiście, z jednej strony, jest zabieg celowy mający na celu odróżnienie tytułów, z drugiej jest też znakiem naszych czasów. Wszystko już było więc trzeba to wszystko podrasować. Jedno tornado to za mało, musi być więcej tornad, więcej pary, więcej ognia, więcej wszystkiego. Pod innymi względami „Twisters” również doskonale wpisuje się we współczesność. Podobnie jak „Twister” silnie akcentuje wątki feministyczne, ale też podnosi kwestię drapieżnego kapitalizmu, w którym silni żerują na słabszych, ponadto jest wiwisekcją reakcji na traumatyczne przeżycia. Ten ostatni wątek jest szczególnie ciekawy. Mam wrażenie, że społeczeństwa zachodnie, jako zbiorowość jednostek, są w fazie analizy traum. Uświadomiliśmy sobie wpływ trudnych doświadczeń na nasz sposób funkcjonowania i postrzegania świata. Gabinety psychologiczne przeżywają prawdziwe oblężenie. Zrozumieliśmy potrzebę leczenia naszych ran, nawet jeżeli ich nie widać. Każdy coś ma. Zazwyczaj nie w takiej skali jak główna bohaterka „Twisters”, ale każdy coś ma, w sferze psychiki, do załatwienia. Epidemia była zbiorową traumą, o czym mówi się za mało. Okazuje się, że pomocną dłoń podaje kino – jeżeli taka twardzielka jak Kate, łowczyni burz, sobie nie radzi, to zwykły Kowalski też może mieć chwilę słabości. Sztuka wciąż spełnia te same funkcje, jakie pełniła już w starożytnej Grecji. To kolejny powód, dla którego warto chodzić do kina, bo wyjście z domu do kina jest też rodzajem rytuału. Ten rytuał wyrywa nas z codzienności, dzięki któremu mamy szanse pełniej przeżyć film, który lepiej rezonuje, uruchamiając korzystne dla psychiki funkcje. W domu zawsze mamy pokusę żeby film zatrzymać, skoczyć na chwilę do lodówki po przekąskę, pokręcić się etc. Kino zatrzymuje nas w filmie od pierwszej do ostatniej minuty, pozwalając całkowicie skoncentrować się na odbiorze filmu. Potrzebujemy teatru, tej wyprawy w doświadczenie sztuki i nas samych w niej. Dlatego „Twisters” zarobi miliony monet, jak „Top Gun: Maverick”.
Reasumując: „Twisters” może być najlepszym filmem akcji tego roku. Udało się uniknąć efektu odgrzewanych kotletów, Daisy Edgar – Jones nie stara się być nową Helen Hunt, a Glenn Powell doskonale nadaje się na amanta na miarę naszych czasów. Film powinien być też mocnym kandydatem do oskara za efekty specjalne. Bardzo dobre, rozrywkowe kino, bez zbędnych udziwnień. Do tego panoramiczne zdjęcia Oklahomy. Czego chcieć więcej od filmu akcji?