„Szogun” z Richardem Chamberlainem to serial mojego dzieciństwa. Jako szczęśliwa posiadaczka starszego brata oglądałam go awansem jeszcze w przedszkolu. „Szogun” był, zasłużenie, wielkim hitem tamtych lat, a Richard Chambarlain miał status amanta, do którego wzdychały wszystkie panie, chociaż trzeba przyznać, że chyba nic tak bardzo nie ugruntowało tej pozycji, jak późniejsze od „Szoguna”, „Ptaki ciernistych krzewów”. „Szogun”, za dzieciaka, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Do dziś pamiętam wyraźnie niektóre sceny, szczególnie wielkie trzęsienie ziemi, pęknięcie w gruncie i ludzi, którzy tracą równowagę, wyglądając przy tym jak kruche laleczki. Dlatego „Szogun” był dla mnie pozycją obowiązkową, do której jednak podchodziłam z lekkim niepokojem. Trudno jest konkurować z legendą, podszytą sentymentem, ale twórcy „Szoguna”, okazało się, nie zamierzali konkurować. Zamiast tego przedstawili własną wizję, tak odrębną, że mimo oczywistej zbieżności fabularnej, stanowi nową jakość, która nie prowokuje do porównań. Pierwsza klasa – tak to zostało wykonane – od pierwszego do ostatniego odcinka.
Przede wszystkim, trudno nie donieść wrażenia, że autorzy serialu przemyśleli jego kierunek w najdrobniejszych szczegółach i doskonale wiedzieli co chcą osiągnąć. Kluczowa jest tutaj intryga i rozgrywka, która toczy się na najwyższych poziomach władzy, a nie sceny batalistyczne i machanie mieczem. „Szogun” trochę przypomina „House of cards”, osadzony w realiach XVII – wiecznej Japonii. W tym rozdaniu bardziej liczy się siła umysłu i strategia niż wielkość armii. Ten mechanizm powoduje, że zaintrygowany odbiorca, czeka na kolejny odcinek żeby dowiedzieć się jak Toranaga wybrnie z trudnej, dla siebie sytuacji. Akurat nie mam problemu z tym, żeby przymknąć oko na słaby scenariusz, jeżeli strona wizualna cieszy oko, ale wysoko cenię te obrazy, które nie zmuszają mnie do przymykania oka. W przypadku „Szoguna” wszystko jest na najwyższym poziomie: scenariusz, strona wizualna, gra aktorska, to produkt dopracowany w każdym calu, co tworzy serial spektakularny. Dlatego, z jednej strony, żałuję, że drugiego sezonu raczej nie będzie, ale z drugiej strony, cieszę się, że go nie będzie. „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Niepokonanym.” Jeżeli recenzje głoszą, że twój serial jest arcydziełem, postaw kropkę nad „i” i nie rozmieniaj się na drobne.
Uczuciem, który towarzyszył mi, oglądając ten serial, był podziw. Zastanawiałam się na przykład jak showrunnerzy i odtwórca głównej roli poradzą sobie z postacią pilota Johna Blackthorna, w sytuacji, gdy Richard Chambarlain, stworzył rolę ikoniczną. Chambarlain w tej roli był dostojny, powtarzanie jego ścieżki, mogłoby stać się tylko bladą kalką, ze względu na ogromną charyzmę tego aktora, która wydaje się nie do porobienia. Może dlatego Blackthorne w wykonaniu Cosmo Jarvisa jest inny, jest dużo bardziej „krótkoskrzydłym jastrzębiem”, jak nazywa go Toranaga niż postać Chambarlaina. Jarvis bardzo dobrze poradził sobie z tym zadaniem. W serialu z 1980 r., Toranagę gra legenda kina japońskiego – Toshirō Mifune więc poprzeczka ustawiona była chyba jeszcze wyżej i także Hiroyuki Sanada nie ma się czego wstydzić, bo jego Toranaga również przejdzie do historii z bardzo wysokimi notami. Role żeńskie, przede wszystkim Mariko w wykonaniu Anny Sawai, ale też Oshiba No Kata (w tej roli Fumi Nikaidô), która w ogóle jest bardzo ciekawą postacią, również zasługują na uznanie.
„Szoguna” w nowej wersji po prostu trzeba zobaczyć, bo wydaje się, że w ogóle jest to jeden z najlepszych seriali ostatnich lat. Każdy odcinek udowadnia, że na to właśnie został obliczony, a cel dowieziony został z sukcesem. Tandem Rachel Kondo i Justin Marks naprawdę nie muszą odcinać kuponów, po „Szogunie” nie powinni narzekać na brak ofert.