„Dolina Bogów” w tym tygodniu miała premierę na Netflixie. Bardzo dobra wiadomość, bo w sytuacji zamkniętych kin przynajmniej pociesza dostępność interesujących premier. Z Lechem Majewskim sytuacja w Polsce jest ciekawa. Mam wrażenie, że do powszechnej wiedzy społeczeństwa nie do końca dociera, że mamy na pokładzie reżysera światowego formatu, w którego projekty chętnie angażują się aktorzy o uznanym dorobku zawodowym. W tym przypadku w filmie zobaczymy Johna Malkovicha, Josha Hartnneta, czy Johna Rhysa – Davisa, osadzonych w surrealistycznej liryce „Doliny Bogów”.
O „Dolinie Bogów” przeczytać można, że jest to film koncentrujący się na kompleksie Boga. Rzeczywiście ten wątek jest silnie eksplorowany przez reżysera. Zastąpienie porządku boskiego przez porządek ludzki. Człowiek tak potężny, że równy lub przerastający stare bóstwa. Oderwanie od natury, zaparcie się jej i gwałt jej zadany, zdają się jedynie potwierdzać dominację człowieka nad światem. Dla mnie jest to jednak, przede wszystkim, film o stracie. To strata łączy wszystkich bohaterów trzech przenikających się płaszczyzn: pisarza (Josh Hartnett), najbogatszego człowieka świata (John Malkovich) i plemię Navajo. Wszyscy bohaterowie próbują uleczyć uczucie pustki z nią związane, każdy na swój sposób, i to ona przenika cały obraz poszatkowany na rozdziały, rozbity jak człowiek, który doznaje straty właśnie. Trzeba za to nutą podążyć, zanurzyć się niej jak w strumieniu, żeby w pełni przenieść się do onirycznego świat imaginacji „Doliny Bogów”. Ułatwia to muzyka Jana Kaczmarka, zupełnie czarodziejska i uwodząca, za którą można udać się w ten film, na pustynie Utah, w rozległy krajobraz, w którym obecność starych Bogów staje się niemalże namacalna.
Lech Majewski jest obdarzony malarskim sposobem ujmowania obrazu więc „Dolina Bogów” jest wizualną ucztą, od której trudno oderwać wzrok. Kompozycje kadrów, ale też paradoksalna korespondencja między formacjami skalnymi Utah, a pysznymi wnętrzami rozdętego w barok renesansu, tworzą obraz spójny i niepokojący jednocześnie. Zdjęcia autorstwa Lecha Majewskiego i Pawła Tybora zachwycają, ale nie dominują nad fabułą. Udaje się utrzymać równowagę między treścią, a stroną formalną filmu tak, by forma stanowiąc oprawę nie przesłaniała psychologii postaci, lecz ją uzupełniała, nawet jeżeli uczucia bohaterów zamykane są w obraz, symbol, wizualny szkic.
Są też tutaj sceny wybitne. Wybitnie przewrotne jak scena z katapultą; ujmujące kondycję człowieka w jeden obraz – klatki tak naprawdę można otworzyć tylko od wewnątrz; tragiczne jak fado popadające w autoironię. Cenny jest tutaj dystans. Oko kamery, które oddala się, by zobaczyć więcej, nie oceniając. Jakby reżyser trzymał w ręku swoje figury i mówił patrzcie: wasz ból jest bardziej uniwersalny niż wam się wydaje. Czy to również kompleks Boga i film flirtuje sam ze sobą? Nie ma to wielkiego znaczenia dopóki pozwalamy się mu uwieść, iść za nim w pustynie „Doliny Bogów”. Intrygująca jest ta podróż.