„Miasteczko Twin Peaks” było emitowane pierwszy raz w telewizji polskiej w 1991 r., na jedynce. Miałam wtedy dwanaście lat. Cały tydzień czekałam na kolejny odcinek. Trudno opowiedzieć, co „Twin Peaks” robiło wtedy w naszych głowach, na pewno otwierało nową przestrzeń. Wizualnie perfekcyjne, doskonale zharmonizowane, dzięki muzyce, która splatała się z obrazem. Jednak, przede wszystkim, David Lynch, potrafił sprawić, jak nikt inny, że z bezwzględną realnością odczuwało się obecność innego wymiaru świata, który istnieje za cienką granicą codziennej rzeczywistości. Wyczuwaliśmy wszyscy tę prawdę, która objawiała się w „Twin Peaks”, że tuż obok, nawet w małych miasteczkach, mieszka mrok. Oddziela nas od niego cienka ściana, za którą w czerwonym pokoju, gra muzyka. O tym jak serial zmienił telewizję i zapoczątkował właściwie nowy gatunek kryminału, zostało napisane tak wiele, że nie ma sensu tego powtarzać.
Pamiętać będę zawsze jak idzie po torach, dziewczyna w białej koszuli, dźwięki spadają jak krople deszczu.
David Lynch zmarł wczoraj w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat. Nie będzie już nowego „Miasteczka Twin Peaks”, ani „Mulholland Drive”, jednak nie jest to pożegnanie. Za chwilę znajdę serial w streamingu i wrócę do Twin Peaks, agent Cooper oznajmi, że jest 11. 30 i przekroczy granice miasta. A góry będą milczeć, patrząc jak rozpada się świat.