Bardzo podoba mi się nowy Doktor Who. Ma fantastyczny uśmiech. Energia optymizmu towarzyszy mu w każdej sytuacji. Podróżujemy z pozytywnie zakręconym świrem. Może dlatego seans z Doktorem Who mnie relaksuje. Poza tym lubię formułę, w której każdy odcinek jest zamkniętą całością. I zawsze wszystko dobrze się kończy. Jak na mój gust, powinno być więcej takich seriali jak „Doktor Who”.
W nowym sezonie, podróż z Doktorem Who zaczynamy na Ruby Road, głównie po to żeby wprowadzić nową koleżankę Doktora – Ruby Sunday. Rezolutna z niej dziewczyna, jak na towarzyszkę Doktora Who przystało. Poradzi sobie z kosmicznymi dziećmi, demonami wszechświata, które kradną muzykę i czarami. Przy tym jest urocza i ma zawadiacką urodę, piegi i zadarty nosek. Razem z Doktorem Who stanowią fajną parę. Wpisuje się to w koncept tego serialu. Lubię w nim to, że celowo stara się być sympatyczny. Miło się podróżuje w sympatycznym towarzystwie, szczególnie w ciekawe miejsca. Pod tym kątem pierwsze trzy odcinki są ok, ale dopiero czwarty i piąty, w mojej ocenie, są pierwszorzędne, a nawet błyskotliwe. Odcinek czwarty jest dodatkowo wyraźnym manifestem antywojennym, co zawsze do mnie trafia, bo z absurdalnością wojen i ich okrucieństwem nie mogę się pogodzić. Za to odcinek piąty wbija w fotel, bo intryga jest tutaj genialna. Ponadto kryje istotny przekaz – nigdy tak naprawdę nie jesteśmy sami.
Kolorowa estetyka „Doktora Who” zdaje się oferować serial przygodowy z przytupem, ale warto dostrzec, że „Doktor Who” ma często do powiedzenia więcej niż niż można oczekiwać po rozrywkowym show. Czasami wprost, czasami między wierszami, „Doktor Who” bawi ucząc, uczy bawiąc, intryguje, śpiewa, tańczy i stepuje. Forrest Gump mówił, że życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz, co ci się dostanie. „Doktor Who” przypominana mi takie pudełko z niespodziankami. Ciekawe jaką czekoladkę znajdziemy w szóstym odcinku.