Wieść internetowa głosi, że „Furiosa” się nie sprzedaje. Dziwna sprawa. „Mad Max: Na drodze gniewu” oczarował krytyków i okazał się wielkim powrotem wojownika szos, chociaż uczciwie trzeba przyznać, też nie zarobił kokosów. „Furiosa” mimo nakładów finansowych i gwiazdorskiej obsady raczej nie wzbudza zachwytów. Byłam w kinie i już wiem dlaczego.
Jeżeli film osiąga sukces, to wydaje się, że nie ma nic prostszego niż wykorzystanie wątków i rozwinięcie historii postaci, które widzowie polubili. Niestety jest to również ryzykowne. Trzeba być przygotowanym na to, że odbiorca będzie porównywał kolejny film do poprzedniej części i jeżeli zawiesi się poprzeczkę wysoko, jak w przypadku „Mad Maxa: Na drodze gniewu”, to trzeba będzie wysoko doskoczyć. I niestety „Furisa”, przy całej sympatii dla uniwersum Mad Maxa, nie daje rady. „Na drodze gniewu” wykonuje istne salto mortale i zmienia film akcji w rodzaj współczesnego moralitetu. Jak w moralitecie, na przykładzie losów jednostkowego bohatera, który jest uosobieniem ludzkiej zbiorowości, ukazuje walkę między dobrem, a złem, wybór między zbawieniem, a potępieniem. Zarówno Furiosa jak i Mad Max poszukują odkupienia. Georgowi Millerowi udało się stworzyć świetny film akcji o ciekawej fabule, który zarazem skłania do refleksji i jest wręcz liryczny, momentami poetycko piękny. Niestety „Furiosa” nie powtarza tej sztuki. Próbuje, owszem, ale bez powodzenia. Brakuje tego nieuchwytnego wymiaru, który dzieje się między postaciami i akcjami, tej warstwy, która sprawia, że film czy inne dzieło sztuki wykracza ponad przeciętność. Otrzymujemy akcyjniak, może trochę powyżej średniej, przypominający „Szybkich i wściekłych 10” czasów apokalipsy. To wszystko.
Warstwa fabularna również pozostawia wiele do życzenia. Normalnie nie rażą mnie w filmach typu blockbuster fabularne idiotyzmy, nieścisłości i śmieszna pseudonauka, ale w tym przypadku znowu daje o sobie znać problem wysoko zawieszonej poprzeczki. Tylko napomknę, że mała Furiosa, wychowana w czasach katastrofy, w dobrze prosperującej społeczności, zachowuje się w sposób kompletnie oderwany od rzeczywistości, w której żyje, podobnie zresztą jak cała społeczność. Nie na taką historię Furiosy czekaliśmy. Może lepiej było zostawić ją w domyśle. Wygląda to tak jakby scenarzyści poszli po linii najmniejszego oporu, nie wysilając się przesadnie na oryginalność, wierząc chyba, że sceny akcji wszystko załatwią. Nie załatwią, bo są przerysowana kalką scen, które znamy z „Mad Max: Na drodze gniewu”. Film próbują ratować aktorzy, niestety scenariusz nie daje im wielkiego pola do popisu. Chris Hemsworth jest bardzo dobry, dopóki maniera, którą wymyślił dla tej postaci, nie staje się nudna, tonąc w kolejnych, mało sensownych akcjach Dementusa. Anya Taylor – Joy gra głównie oczami, podobnie jak Charlize Theron, ale mam wrażenie, że jej oczy niczego nie wyrażają. Wyróżnia się Alyla Brown jako młoda Furiosa i Lachy Hulme – Wieczny Joe, który jakimś cudem jest kimś więcej niż jego charakteryzacja.
Mogę mieć tylko nadzieję, że kolejna odsłona z uniwersum Mad Maxa, pójdzie jednak w innym kierunku i zapomni o odcinaniu kuponów od sukcesu, bo szczerze powiem – wolałabym żeby Furiosa pozostała tą tajemniczą postacią, naznaczoną traumą i nieznanym nam grzechem, którą poznajemy w „Mad Max: Na drodze gniewu”. Rzadko zdarza mi się krytyka w recenzjach, bo wolę spuścić na wadliwe dzieła tzw. zasłonę milczenia, ale „Mad Max” cz. I i II to filmy bardzo mocne, „Na drodze gniewu” przywraca ten klimat, ale „Furiosa” … „Furiosy” równie dobrze mogłoby nie być. Szkoda.