Recenzje

Evergreen: „Parszywa dwunastka” rok 1967

„Parszywa dwunastka” z całą pewnością należy do klasyki kina wojennego. Każdy z nas oglądał ten film kilka razy. Kino mocne, rozrywkowe, świetnie obsadzone i oparte na ciekawym pomyśle. W dodatku, mimo upływu czasu, nadal trzyma się świetnie. „Parszywa dwunastka” nie jest jednak tak oczywista jakby się mogło wydawać.

Płaszczyzna I – świetne kino

Reżyserowi „Parszywej dwunastki” Robertowi Aldrichowi udało się stworzyć film, który nie poddaje się upływowi czasu. To duży sukces. Równie dobrze ogląda się ten film teraz, jak oglądało się go dwadzieścia, czy czterdzieści lat temu. Trudno uwierzyć, ale „Parszywa dwunastka” ma już ponad pół wieku. Jednak od momentu, w którym wjeżdża czołówka Metro Goldwyn Meyer z charakterystycznym rykiem lwa, po ostatnią scenę w szpitalu, wciąż jest to film, który nawet przez moment nie pozwala się nudzić. Pomysł jest karkołomny: dwunastu skazańców pod dowództwem najbardziej niesubordynowanego oficera amerykańskiej armii, ma wykonać dywersję na zapleczu wroga, przed planowaną inwazją w Normandii. Celem jest pozbawienie niemieckiej armii jak największej części dowództwa. Taka sytuacja w realnym świecie nie miałaby prawa się wydarzyć, bo w końcu akcje tego typu powinni przeprowadzać profesjonaliści, a nie zbieranina skazańców z problemami z dyscypliną lub samokontrolą. Jednak z „Paragrafu 22” wiemy, że wojna jest krainą absurdu, więc łykamy ten scenariusz jak pelikany. Zwłaszcza, że bez różnorodnej i arcyciekawej zbieraniny nie byłoby tego filmu. Cały obraz oparty jest o charaktery i nietuzinkowe postaci więźniów celi śmierci. Aż dziwne, że ten film nie dostał żadnego Oskara za którąś z ról. Nominowany był jedynie John Cassavetes za rolę Victora Franco, którego chyba wszyscy kochamy, ale nadziwić się nie mogę dlaczego pominięty został Telly Savallas, bo Maggot w jego wykonaniu to jedna z najlepszych kreacji psychopaty w całej historii kina. Lee Marvin chyba urodził się do roli majora Reismana – ta stanowczość, błysk w oku i głos twardziela, który się nie patyczkuje, to męskie granie na całego. Ciekawie jest też zobaczyć Donalda Sutherlanda jako młodego szczawia. Jestem z takiego rocznika, że Donald Sutherland dla mnie od zawsze jest stary, a tutaj jest nieopierzonym młokosem, niezastąpionym jako generał Pinkley, w którego „wcielał się” aż za dobrze. Od zawsze uwielbiam też Charlesa Bronsona, jednego z największych zabijaków w historii kina, ale cała galeria postaci jest w tym filmie po prostu przednia. Przywiązujemy się do nich przez cały proces szkolenia, bo są śmieszni i bardzo ludzcy, tak że zapominamy, że to przestępcy i kiedy wyruszają na misję, każdemu życzymy żeby z niej wrócił, no może oczywiście z wyjątkiem Maggota. Maggot nie da się lubić. Magot jest opętany. Cała reszta powinna wrócić z tej wyprawy więc zawsze mam ochotę wyłączyć „Parszywą dwunastkę” w połowie, bo każda śmierć jest potem straszna. Jak cała wojna zresztą.

Płaszczyzna II – wojna

W najbardziej oczywistej warstwie tego filmu, „Parszywa dwunastka” to wojenna przygotówka, tym bardziej fajna, że zawierająca liczne akcenty humorystyczne. Do czasu jednak. Kiedy przyjrzeć się temu filmowi bliżej, mamy do czynienia z obrazem okrutnym. Po pierwsze część ze skazanych w sposób oczywisty nie powinna być skazana. Takim przypadkiem jest jedyny czarny w tej grupie: Robert Jefferson, wspaniały koleżka, który ewidentnie działał w samoobronie, ale rasistowski sąd wojskowy nie był uprzejmy tego zauważyć. Drugim jest Joseph Wladislaw, który zastrzelił żołnierza uciekającego z apteczką z pola walki pełnego rannych, bo był to jedyny sposób żeby go zatrzymać. Rzucone w jego stronę przez majora Reismana zdanie, że popełnił w tym przypadku jeden  błąd – miał świadka, jest cynicznym i tragicznym zrazem podsumowaniem sytuacji Wladislawa. Przypadek Samsona Posey, skazanego za morderstwo,  można de facto uznać za wypadek, bo chłopak był po prostu bardzo silny, a trochę głupawy i tylko stuknął adwersarza więc w normalnych okolicznościach, owszem, poszedłby siedzieć, ale na pewno nie trafiłby do celi śmierci. Jednak wojna to wojna i nikt nie bawi się w takie niuanse. Tylko, że te niuanse decydują w tym przypadku o śmierci i życiu, ale wojna to przecież teatr śmierci więc nikogo to nie obchodzi. Chyba, że jest prawy jak major Reisman, któremu udaje się uruchomić w skazańcach motywację do działania. Daje im prawdziwą drugą szansę, a oni zamierzają z niej skorzystać. Dlatego tak bardzo nie lubię najbardziej „rozrywkowej” części tego filmu czyli ataku na zamek. Ta akcja jest kwintesencją wojny. Z jednej strony ludzie których polubiliśmy, którym życzymy tego, żeby im się udało, giną jeden po drugim, tak jak się ginie na parszywej wojnie, o czym często zapominamy podczas defilad ku czci bohaterów. Z drugiej strony czyny, których dokonują nie są ani ładne, ani chwalebne. Tak to wrogowie, niemieccy oficerowie, ale podpalanie ich żywcem,  z wyrazem jednak pewnej radości czy satysfakcji na twarzy, nie wygląda dobrze. Zwłaszcza, że są kompletnie bezbronni, w dodatku w towarzystwie kobiet. I nieprzypadkowo, moim zdaniem, pointą filmu jest zdanie wypowiadane przez Wladislawa, że mógłby zabić każdego generała. Bo wojny to domena generałów, tylko że oni giną na wojnie bardzo rzadko. Ginie Franco, Pinkley, Posey, Jefferson, Jiminez, Vladek, Bravos, Gilpin, Lever i Sawyer.

Tak. „Parszywa dwunastka” to antywojenny film.

Robert Aldrich zrobił dzieło przeciwko wojnie. Większość obrazów gloryfikuje wojnę, a on pokazał jej wulgaryzm i obrzydliwość. To nie jest opowieść o przygodach bohaterów.”

Donald Sutherland (Vernon Pinkley)

obrazektytułowy/źródło:https://www.rogerebert.com/mzs/30-minutes-on-the-dirty-dozen