Każda forma nakręcania się prowadzi do nieszczęścia. Przypomina mi trąbę powietrzną. Zaczyna się od małego leja powietrza, który nabrzmiewa żeby urosnąć w niszczycielską potęgę. I tak jak w przypadku trąby, która powstaje w wyniku zderzenia się mas powietrza o różnej temperaturze, tak nakręcanie jest reakcją na czynnik, który wytrąca nas z równowagi. W przypadku starcia z innym człowiekiem, niezależnie od powodów, nakręcanie się kończy się karczemną kłótnią. Natomiast w przypadku nakręcania się związanego z jakimś problemem, powoduje, że problem ten zaczyna przesłaniać nam wszystko inne, przy czym zachowanie takie nie prowadzi do jego rozwiązania. Wniosek jest jeden – należy unikać wchodzenia w stan nakręcania się.
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Nie jest to jednak niemożliwe. Cała sztuka polega na tym, by zatrzymać proces, kiedy nie jest on jeszcze nabrzmiały, dopiero się zaczyna i jeszcze można to ogarnąć. Kiedy przyglądam się takim stanom mam wrażenie, że zawsze można wyodrębnić moment, w którym możliwe jest zatrzymanie całej machiny nakręcania się. Jak rozdroże prowadzące w różnych kierunkach. Trzeba być czujnym żeby taki moment uchwycić. Bardzo pomaga spojrzenie na siebie z zewnątrz. Obserwacja samego siebie i swoich reakcji, w ogóle jest ćwiczeniem bardzo przydatnym, a w stanach nakręcania się – kluczowym. Tylko wtedy możliwe jest zatrzymanie wybuchu huraganu czy pochłonięcia przez lej negatywnego myślenia. Zatem wracamy do osławionej uważności w samoobserwacji. Kiedy widzisz, że jesteś na rozdrożu i jeszcze jedno słowo, jeszcze jedna myśl, zapchnie cię na drogę trąby powietrznej, łatwiej będzie się wycofać, jeżeli będziesz pamiętać, że ta droga prowadzi donikąd.
W przypadku kłótni nakręcanie się skutkuje nieprawidłowym rodzajem kłótni. Ponieważ cechą stałą nakręcania się jest to, że emocje jak pył i kurz trąby powietrznej, przysłaniają nam widok, traci się możliwość zobaczenia argumentów i racji drugiej strony. Takie kłótnie są jedynie bolesne i nic nie rozwiązują, lepiej zatem jak najszybciej się z nich wycofać, a drażliwy temat przerobić w innym miejscu i czasie, kiedy emocje uspokoją się na tyle, żeby nas nie zjeść. I tej konstatacji warto się trzymać. W przeciwnym razie – tracimy tylko nerwy i czas. Tak samo jest z nakręcaniem się w obliczu jakiegoś problemu (przerabiam to obecnie). Myślimy, myślimy, myślimy o sprawie i naprawdę nic z tego nie wynika. Wałkujemy wciąż te same kwestie i aspekty, zastanawiamy się, zamartwiamy w sytuacji gdy kompletnie nic to nie daje. Nakręcanie się na problem powoduje tylko, że problem przysłania nam cały świat, tracimy energię na myślenie o nim, i tylko fundujemy sobie zmęczenie psychiczne i fizyczne. Jeszcze żaden problem nie rozwiązał się wyłącznie od myślenia o nim. Te, z którymi można coś zrobić, załatwia się działaniem, a nie godzinami próżnej rozkminy, a te na które nie mamy wpływu, tym bardziej należy zostawić w spokoju, bo z myślenia o nich i tak nic nie wynika. Kiedy popada się w taki stan, pierwszym krokiem do wyjścia z niego jest przypomnienie sobie o tej prostej prawdzie – nakręcanie się absolutnie nic nie wnosi. Nie prowadzi do rozwiązania niczego. Jest to mechanizm destrukcyjny.
Trzymając się tego wniosku można zatrzymać proces nakręcania się. Myślenie w tym procesie jest powodowane i nasycone emocjami. Stąd charakterystyczna gorączka, która towarzyszy nakręcaniu. Warto w tej sytuacji włączyć myślenie o innym charakterze, myślenie racjonalne, analizę przyczyn i skutków, które pomoże dostrzec, że nakręcanie się nie jest mechanizmem pomocnym. Tym sposobem można je zatrzymać. Ćwiczę to obecnie. Kiedy z nory wychodzi myśl o problemie, wiem że już pierwsza może pociągnąć za sobą następną i następną i kolejną i za moment wir pt. nakręcanie się na problem porwie mnie i zaleje swoim istnieniem. Dlatego pilnuję żeby już drugą, trzecią myśl na wrażliwy temat kopnąć w ryj jak najmocniej żeby sobie poszła. W przeciwnym wypadku sama sobie zepsuję upragniony urlop i zamiast błękitnego nieba będę widzieć problem, co w żaden sposób nie przyczyni się do jego rozwiązania, bo akurat nie mam na to wpływu. Jedyne co mi przyjdzie z uruchomienia tego procesu to strata możliwości regeneracji. A regeneracja jest mi potrzebna, żeby mieć energię na sprawy, na które wpływ akurat mam. Jestem zatem pod obserwacją i swoim własnym nadzorem. W imię ogólnego dobrostanu jestestwa.
Obejrzę sobie na tym urlopie po raz setny „Sens życia według Monthy Pythona”, który zawiera moją ulubioną definicję duszy jako czegoś, co powstaje w procesie samoobserwacji. Autobserwacja jest też warunkiem ograniczenia/eliminacji nakręcania się. Jeżeli zauważysz proces możesz go zatrzymać. Jeżeli występują trudności z zatrzymaniem, zawsze można zająć się czymś innym. Bardzo pomocne są konkretne czynności: nie myśl tyle – idź zrób pranie, podlej kwiaty, poczytaj książkę, zajmij się czymkolwiek co pozwoli ci zmienić zwrotnice swojego myślenia. W czasie kłótni kiedy temperatura zbliża się do niebezpiecznych obszarów trąby powietrznej nakręcania się – lepiej wyjść na spacer, pójść w kąpiel, zrobić cokolwiek co pozwoli wyjść z tej sytuacji. Jest to łatwiejsze jeżeli będziemy pamiętać, że raz jeszcze powtórzę – prowadzi to donikąd, czyli „nie idź tą drogą Sabo, Sabo nie idź tą drogą”.
Nakręcanie się jest trochę jak śmieciowe jedzenie. Kiedy stwierdzisz, że śmieciowe jedzenie powoduje, że tyjesz, możesz podjąć kroki do wyeliminowanie go z diety. Oczywiście wymaga to konsekwencji i uwagi, ale nikt nie powie przecież, że nie jest możliwe. Tak samo jest z procesami psychicznymi, chociaż mam wrażenie, że ludzie wierzą w to trochę mniej. Jestem przekonana, że wykluczenie z psychicznej diety nakręcania się, jest porównywalne do rezygnacji z fastfoodów w imię zdrowia fizycznego. Skoro można liczyć kalorie i pilnować diety, można liczyć też myśli i ich pilnować. To nie jest tylko tak, ze w zdrowym ciele zdrowy duch. Jestem przekonana, że zdrowie ducha ma wpływ na zdrowie ciała, większy niż jeszcze niedawno przypuszczaliśmy. Warto zatem włożyć trochę wysiłku w to, by się nie nakręcać.