Temat zombie był obracany w kulturze masowej na wszystkie już chyba możliwe strony. Książka Brooksa oferuje jednak dość oryginalne ujęcie tego tematu. Opowieść o kataklizmie zombie przedstawiona jest w formie relacji świadków zebranych dla celów powojennego raportu komisji ONZ. Nie ma tutaj zatem jednego czy kilku bohaterów. Bohaterem są wszyscy, którzy przetrwali. Są tu historie żołnierzy, rosyjskiego popa, dziewczyny uciekającej z rodzicami na północ Ameryki, ogrodnika, japońskiego dzieciaka, wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych – szereg różnych perspektyw i wydarzeń ze wszystkich zakątków świata. Z tych fragmentów autorowi udaje się zbudować spójną całość i opisać od początku do końca największą wojnę ludzkości. Największym osiągnięciem tej książki, w mojej opinii, jest to, że w pewnym momencie zapomina się, że autor opisuje fikcje. Czyta się to jak prawdziwe relacje z frontu lub ucieczki przed zagrożeniem. Mamy tutaj do czynienia z dokumentem opisującym wymyśloną wojnę w taki sposób, że jawi się jako historyczny fakt. I to jest mocna strona tej prozy.
Efekt realizmu uzyskany jest przez zbudowanie wiarygodnych postaci, nawet jeżeli widzimy je tylko przez moment oraz dużą ilość podawanych szczegółów dotyczących miejsc zdarzeń, broni, kwestii społecznych w danym regionie. Tylko świadkowie mogli dysponować taką wiedzą i danymi. Imponująca jest praca autora w zakresie faktografii. Znajomość nowoczesnych broni, budowy statków podwodnych, zależności geopolitycznych, zapewne wymagała sporej ilości pracy. Widać, że autor był rzetelnie przygotowany, a cenię to sobie bardzo. Widać w tym szacunek do czytelnika.
Po co jednak czytać o zombie? Zapewne więcej realizmu dostarczyłby książki historyczne zawierające relacje z pierwszej czy drugiej wojny światowej. Co może być ciekawego w chodzących trupach, które nie umierają nawet gdy tracą połowę tułowia. Sieczka i tyle. A jednak nie. Historie tego typu, a na pewno „World word Z” są pretekstem do opisania reakcji pojedynczych jednostek i mas ludzkich w obliczu zagłady na skalę globalną. W przypadku „World war Z” mogę stwierdzić, że scenariusz zdarzeń jest bardzo prawdopodobny. Obnaża słabość naszej technologii i organizacji społecznej, w którą tak bardzo wierzymy. Kryzys niesie ze sobą błyskawiczny rozpad struktur społecznych, gospodarki i słabość przywództwa. „World war Z” tylko pozornie jest książką akcji, w istocie stanowi analizę ludzkiej cywilizacji i psychiki przedstawioną na różnych płaszczyznach. Jest to znacznie bardziej interesujące niż zombie, które zostały ukazane w standardowy sposób, w tym aspekcie książka nie wnosi niczego nowego.
Na podstawie „World war Z” powstał film z główną rolą Brada Pitta, który z książką ma wspólnego tyle co nic. Pewne elementy zostały z niej przejęte, ale naprawdę jest tego niewiele. Jest to zresztą zrozumiałe, bo film musi mieć przecież wyrazistego bohatera, za którym można podążać, a strzępy relacji, migawki pamięci, nie są z reguły podstawą do zbudowania hollywoodzkich historii. Oczywiście, że film zainspirował mnie do sięgnięcia po książkę, ale cieszę się, że nie stanowi ona jego odbicia. Według mnie oferuje sporo więcej. Ciekawa lektura, która można zamknąć w obrębie jednego łikenedu i dlatego na łikend się poleca. Tylko nie do posiłku, do posiłku raczej zdecydowanie nie.