Relacje

Jak się paliło papierosy w PRL i inne historie

Jak się paliło papierosy w PRL i inne historie

Ostatnio serial „Stranger Things” wywołał spore kontrowersje ponieważ bohaterowie, o zgrozo!, palili papierosy w każdym, jednym odcinku tego serialu. Tak się składa, że dyskusja na ten temat przypadła akurat w czasie, kiedy to jedenastoletni syn mojego partnera zadał nam pytanie: „A co to jest PRL?”. Uświadomiło mi to, brutalnie, że właściwie należę do ostatniego pokolenia, które zna lata 80 – te, nie za pośrednictwem seriali, lecz z własnego doświadczenia. Śpieszę więc wyjaśnić oburzonym na obecność papierosów w „Stranger Things”:

Przez większość XX w. palenie papierosów było zwyczajem powszechnym

Tak, drodzy, mili. Papierosy jarało się wszędzie i na pęczki. Odsetek palaczy w społeczeństwie był znacznie wyższy niż obecnie, i nie znam rodziny, w której nie byłoby jakiegoś nałogowca, który ciągnął peta za petem. Paliło się w domach, na ulicach, placach, skwerach, restauracjach i innych przybytkach publicznych. Jak przypomnę sobie poziom zadymienia, to dziwi mnie jakim cudem mi to nie przeszkadzało. Teraz, najmniejszy powiew dymy, powoduje u mnie drgawki oburzenia. Za dziecka jednak wdychałam, tak jak inne dzieci, zresztą, dym papierosowy praktycznie codziennie. Byłam tak przyzwyczajona, że zupełnie tego nie zauważała. Pamiętam, że mama narzekała na żółte firanki, ale mnie to nie obchodziło. Dodam tez, że ilość wypalanych papierosów, można było liczyć w paczkach, a nie w sztukach. I nie były to cienkie papieroski mentolowe, ale wulgarne „Popularne”, czasami nawet bez filtra. Każde spotkanie towarzyskie dorosłych było wzbogacone odpowiednim poziomem zadymienia. Dzieci siedziały w tych oparach i nikt nie darł z tego powodu szat. Żyliśmy niezdrowo. Kiedy byliśmy dziećmi jeździliśmy samochodami bez pasów bezpieczeństwa, wdychaliśmy papierosowy dym, staliśmy w kilometrowych kolejkach bo „arbuzy do warzywniaka rzucili” i piliśmy plastikową oranżadę z foliowych torebek. Aż dziw, że teraz ci sami ludzie, dla których najlepszym placem zabaw były betonowe płyty, na okolicznych budowach blokowisk, boją się wypuścić swoje dzieci same na ogrodzony plac, przed domem, na zamkniętym osiedlu. Zresztą dzieci było trudniej kontrolować gdyż

Nie, nie było telefonów komórkowych

Jesteśmy tak przyzwyczajenie do komórek, że nie wyobrażamy sobie bez nich życia. Kiedy zapomnę telefonu komórkowego z domu, czuję się jakbym nie miała ręki. Jednak telefon przenośny, mimo niewątpliwych zalet, jest również narzędziem kontroli. Jest w ostatnim sezonie scena „Stranger Things”, w której Joyce Byers i Jim Hopper pytają matki Mike gdzie są dzieci. Zapytana nie jest w stanie zlokalizować miejsca pobytu, odpowiadając, że byli wcześniej u tego, a później poszli do tamtego, generalnie: „wiesz jak to z nimi jest”. Obecnie, standardowa matka, zapewne dostałaby palpitacji serca, gdyby nie była  w stanie zlokalizować miejsca pobytu swojego nastoletniego dziecka, przez dłużej niż pół godziny. Zawsze można zadzwonić, zapytać, a nawet zlokalizować telefon. W latach 80 – tych taka sztuka była nieznana. Jeżeli dziecka nie było na podwórku, to znaczyło, że nie ma go na podwórku i pewnie jest gdzieś indziej, nikt nie wszczynał z tego powodu akcji poszukiwawczej, chyba, że dzieciak nie pojawił się obiedzie albo nie wrócił wieczorem o wyznaczonej godzinie. Ciekawe, że mimo braków tak niezbędnych do życia wynalazków jak telefonia komórkowa (nawet stacjonarna nie była powszechna, w PRL na podłączenie czekało się i czekało), wszyscy byliśmy znakomicie skomunikowani. Chyba na zasadzie telepatii, wszyscy pojawiali się na podwórku, mniej więcej w tym samym czasie, bez umawiania się i innych ceregieli. A mama nie dzwoniła trzy razy podczas dwóch godzin zabawy żeby sprawdzić czy aby na pewno jesteśmy bezpieczni i czy włożyliśmy, czy nie włożyliśmy kurteczki, oraz pijemy odpowiednie ilości wody. A jak się chciało pić, to z reguły  trzeba było wybrać się do domu, ponieważ

Nie było wody w plastikowych butelkach

do noszenia przy sobie. W ogóle woda butelkowana należała do rzadkości, a jeżeli była, to tylko w szkle. Dopiero w późniejszym PRL, w jego fazie schyłkowej, kiedy to amerykańszczyzna coraz bardziej zaczęła przeciekać do rzeczywistości, pojawiły się napoje w plastikowych opakowaniach m.in. wspomniana już oranżada w woreczkach, prawdziwy hit podwórka, zwłaszcza, że  po wypiciu, można było z takiego woreczka strzelić. Chociaż, właściwie żadna to była oranżada, tylko niegazowana,  barwiona woda z cukrem, ale nikt się raczej składem nie przejmował. Generalnie plastik wszedł późno. Moje dzieciństwo wolne było od plastiku. Opakowania były  większości szklane lub tekturowe, nie używało się worków na śmieci, odpady lądowały bezpośrednio w koszu, który za każdym razem, po prostu się myło.  Nie było problemu ograniczenia plastikowych sztućców bo ich właściwie nie było. Jadło się z ceramiki, a na biwakach z metalowych menażek. Wodę piliśmy z kranu i nikt się nie martwił, że padnie od jakiejś cholery, czy brudnej kanalizacji, a

Mięsa i roślin nie produkowało się tylko odpowiednio hodowało i uprawiało 

przynajmniej w PRL, nie wiem jak tam w innym, szerokim świecie. U nas, ze względu wieczne  niedobory w zaopatrzeniu, prawie każdy brał jakieś zasoby żywnościowe od rodziny ze wsi.  Mięso, które jadaliśmy zazwyczaj pochodziło od prawdziwego rolnika, dziadka, czy wujka ze wsi, i wiadomo było dokładanie, skąd pochodzi (z chlewika obok domu dziadków), czym było karmione (obierkami od ziemniaków), że nie dostawało antybiotyków i innych syfów i rosło sobie spokojnie, aż dorosło. Ubój dokonywał się w formie krwawej, lecz szybkiej jatki,  na podwórku przed oborą, które nie było wyłożone ceramiczną płytką. Krew wsiąkała w ziemię, a ze świniaka wykorzystywało się do jedzenia wszystko, co się dało zjeść. Produkcja od hodowli i uprawy różni się przede wszystkim tym, że jest bezosobowa i oderwana od natury. Produkowane zwierzę, czy roślina jest produktem, czyli bardziej rzeczą niż żywym organizmem. To co żywe, oddaje życie, żebyśmy mogli się tym karmić. Rzecz jest tylko rzeczą.

Idealne krainy nie istnieją

Musiałam wrzucić ten nagłówek, bo widzę, ze popadam w sentymentalizm. Sentyment zresztą, rzecz oczywista, to klucz do sukcesu takich seriali jak „Stranger Things”, co grupę docelową przenoszą w świat dzieciństwa, który z reguły jest miejscem, które wspomina się miło. Lubimy wycieczki do krainy beztroski, bez kredytu, bez konieczności martwienia się o rachunki, kiedy to mieliśmy masę energii, byliśmy młodzi i zdrowi. Jednak krainy idealne nie istnieją i warto o tym pamiętać, kiedy sentyment robi nas na różowo. Na przykład w takich latach 80 – tych, strasznie dużo się paliło papierosów. A to bardzo niezdrowe jest.