Relacje

Jedna rola Rutgera Hauera

Rutger Hauer zmarł 19 lipca. Charakterystyczne, że właściwie wszystkie wiadomości na ten temat, opatrzone były zdjęciem z jednego filmu. Był to oczywiście kadr z „Łowcy androidów” z 1982 r. Rutger Hauer zagrał podczas swojego życia kilkadziesiąt ról. Jednak, gdyby zagrał tylko tę jedną, wspominaną w tej smutnej godzinie, byłoby to wystarczające dla zapisania się w historii kina. Roy Batty, replikant, na którego polowano, nie zapadłby nam w pamięć tak dalece, gdyby nie Rutger Hauer. Ma się wrażenie, że urodził się do tej roli. Akcja „Łowcy androidów” dzieje się w roku 2019, roku śmierci Rutgera Hauera. Czy można wyobrazić sobie lepsze podsumowanie?

„Łowcę androidów” zobaczyłam pierwszy raz jeszcze na kasacie video. Miałam może trzynaście lat. Ten film mnie zahipnotyzował, nie byłam w stanie wyjść z niego, oderwać, choćby na moment. Świat tego obrazu zagarnął mnie kompletnie. „Łowca androidów” jest dla mnie jednym z filmów, które docierają bardzo głęboko do środka i pozostawiają trochę innym niż wcześniej. Jakby otwierały się nowe drzwi. Jakbyś wiedział więcej, czuł więcej. To najbardziej chyba wartościowa zdolność dzieła sztuki. Zdolność wpływu, prowadząca do rozwoju.

W ostatni piątek włączyłam wersję reżyserską. I nic się nie zmieniło, ten film w ogóle się nie starzeje. Połączenie obrazu i muzyki, tworzące klimat apokaliptycznej rzeczywistości, w której żywe zwierzęta należą do rzadkości, wciąż uwodzi. Pierwsze kadry filmu, wolne, gładkie, zabierają w podróż do środka tej przedziwnej fantazji. Film zamyka się nad tobą jak fala i widzisz wszystko od wewnątrz. Nigdy nie myślałam, pierwszy raz oglądając ten film, będąc jeszcze dzieciakiem, że realizacja tej wizji jest możliwa. Świat, w którym wymarła większość gatunków zwierząt był dla mnie obcy, niemożliwy od zaistnienia, mimo realności jego przedstawienia. Na wyciągniecie ręki, parę kroków od domu, miałam podlaskie łąki pełne życia, świergotu ptaków, uciekających spod nóg zajęcy, bogactwo przyrody uznawałam za nieskończone. Tymczasem w roku 2019, roku „Łowcy androidów” masowe wymieranie gatunków jest faktem, i mimo, że ludzkość nie powołała jeszcze do życia androidów, to stoi u progu tego procesu, a badania nad sztuczną inteligencją każą myśleć, że to tylko kwestia czasu. Phillip K. Dick, który wymyślił świat replikantów i elektrycznych owiec, był wizjonerem. Nie była to jednak wizja w optymistycznym nastroju. W tej wizji ludzie niosą zagładę innym organizmom żywym, nawet tym, których sami powołali do życia – androidom, polując na nie bez litości. Tylko, czy to była wizja, czy obserwacja?

Książka Phillipa K. Dicka „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”, która stała się  inspiracją filmu, jest bardziej antropocentryczna niż ekranizacja. Kwestia uciekających replikantów jest poboczna, a w centrum znajduje się główny bohater, łowca, człowiek i jego kondycja  w obliczu zmian, które dotknęły świat. Jego marzenie o elektrycznej owcy – substytucji prawdziwego zwierzęcia i dojmująca samotność. Jest to samotność gatunkowa, w rzeczywistości pozbawionej innych gatunków. Kontakt z replikantami – innym „gatunkiem” myślącym, mógłby przynieść ukojenie, ale oni traktowani są jedynie jako narzędzia, których się używa, nie podmioty. Człowiek pozostaje więc koroną stworzenia, nawet jeżeli zastanawia się nad podobieństwem do swoich syntetycznych tworów. Na szczycie ewolucji nie ma miejsca dla nikogo innego.

Film jednak, w ostatecznym rozrachunku, daje bardziej optymistyczną odpowiedź. Szansę na wzajemne zrozumienie. Sceny pojedynku między łowcą, a androidem, sceny na dachu, najbardziej zapadają w pamięć widza. To jest właśnie dziedzictwo Rutgera Hauera. Nie ma wątpliwości, że replikant jest silniejszy i szybszy niż człowiek, że stworzenie przerosło swego stwórcę i może go unicestwić. Jednak szacunek do życia, każdego życia, jest tym co niesie ocalenie. A wobec śmierci wszyscy okazujemy się równi. I ten ostatni, jeden z najpiękniejszych monologów kina, zawsze będziemy pamiętać