„Ciemność, widzę ciemność”. Ciemno kiedy wstaję, prawie ciemno kiedy kończę pracę. Zmiana czasu przynosi długie wieczory. Jesień noir. Listopadowe nokturny.
Dusze zmarłych są bliżej ziemi w te dni. Ktoś zapalił lampkę na grobie Jadzi, na starym cmentarzu. Wygląda na to, że nie tylko ja o niej pamiętam. To stary grób, z początku XX w., z pomnikiem małej dziewczynki, której kwiaty wypadają z rączek. Ładnie wygląda, w oprawie migających lampek, otulony ciszą.
Księżyc wschodzi wcześnie. Peliczaple stoją smutcholijne i zbłąkinie rykoświstąkają. Listopad. Czas poetów i szaleńców. Melancholia wychodzi z zakamarków i wciska się do głowy razem z jesiennym wiatrem. Teraz najbardziej docenia się domy i potęgę światła, które oswaja mrok.
Zapalamy w domu świeczki. Żywy ogień ma w sobie coś pocieszającego. Kiedy byłam dzieckiem godzinami mogłam patrzeć jak iskry w węglowej kuchni babci spadają na dół, do paleniska. Teraz już nikt nie nuci: „Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga.”, tylko ja popadam w sentymenty i wspominam te wieczory, kiedy recytowałam: „Chodź opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa.” Bo jesień, ten czas melancholii jest też czasem bajek. Bajek o królach i detektywach, cadillacach i karetach. Opowieści snują się w ciepłym świetle świec. I może tak naprawdę, nigdy nie jest tak ciemno, żeby zapominać o świetle.