Pojawia się w Internetach coraz więcej głosów kwestionujących zamknięcie gospodarki lub takich, które wieszczą, że lekarstwo może być gorsze niż choroba. Wysoce prawdopodobne jest to, że strach przed zarazą, po pierwszym uderzeniu, zmniejsza się, a na plan pierwszy zaczyna wybijać się strach o przyszłość. Coraz częściej myślimy – może przeżyjemy, a co potem? Z badań wynika, że Polacy w większości mają oszczędności wystarczające na przeżycie trzech do sześciu miesięcy, a wszyscy wiemy ile wynosi zasiłek dla bezrobotnych, o ile w ogóle ktoś jest uprawniony. Zupełnie inaczej Pojawiające się prognozy, porównujące obecną sytuację do Wielkiego Kryzysu, nie nastrajają optymistycznie. Z drugiej strony, jak dziś wyczytałam, 80% społeczeństwa nie obawia się lub raczej nie obawia się o ubytek w swoich finansach. Wygląda to na mało spójny obraz. Strach jest jednak jak najbardziej realny.
Rynek pracownika skończył się nagle, właściwie w parę dni. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że to się dzieje i znowu trzeba przez to przechodzić. Kiedy kończyłam studia wskaźnik bezrobocia wynosił 20%. Mam nadzieję, że nie będzie tak źle, bo wtedy sama rozmowa kwalifikacyjna to już był sukces. Nie życzę tego nikomu, w tym samej sobie oczywiście. Wydaje mi się, że mojemu pokoleniu, wciąż towarzyszy podskórny lęk związany z utratą pracy. Rynek pracodawcy zamyka się w zdaniu, tak często wtedy słyszanym: „na pani/pana miejsce to ja mam 10 kandydatów”. Podczas rekrutacji do mojej pierwszej prawdziwej pracy, na miejsce, o które się ubiegałam była setka kandydatów. Jeszcze w zeszłym roku na takie stanowiska nie można było znaleźć żadnego, bo problemem była wysokość oferowanego wynagrodzenia. Znacznie wyższego dodam, niż moja pierwsza pensja, której wysokość opiewała dokładnie na 1150 netto. Oczywiście było to realnie więcej niż teraz, bo za pokój z kuchnią i łazienką płaciłam 600 zł. Kiedy wygrałam rekrutację, czułam się jakbym złapała pana Boga za nogi. Myślę, że dla wielu ludzi, przez ostatnie lata, taka sytuacja, to jakaś abstrakcja. Nie życzę nam żebyśmy do tego wrócili.
Próbując zorientować jak wygląda sytuacja i co można z tym zrobić, czytam dużo analiz, prób prognoz itp. i ze wszystkich wynika to samo: że nic nie wiadomo. Etatowi komentatorzy nawet zaczęli napomykać, po serii dobrych rad, typu jak inwestować, że właściwie trudno cokolwiek przewidywać. Nie mieliśmy do czynienia z takim rodzajem kryzysu. Wszystkie znane nam kryzysy wychodziły z gospodarki. W tym przypadku gospodarka miała się całkiem jeszcze dobrze (a może tak się wydawało, bo są też zeznania, iż różowo nie było), i chyba wszyscy odetchnęli po uspokojeniu wojny handlowej Chiny – USA. Wydawało się, że będzie ok. I przyszedł wirus. I wszystko zjadł. No może nie wszystko, ale jak dużo, to właściwe jest chyba teraz rodzaj wróżenia z fusów. Pojawiają się skrajne scenariusze – że wszystko będzie źle i to jest koniec, i nic już nie będzie, a równolegle, że może nie aż tak źle i po okresowym spadku gospodarka ruszy z kopyta i się wykaraskamy. Podobnie sytuacja przedstawia się z wirusem – a szczyt będzie za trzy tygodnie, a za sześć tygodni, a na jesieni może wróci, a może nie wróci. Konkluzja jest więc taka, że naprawdę nic nie wiadomo. Jest to trudna sytuacja dla każdego. Niepewność jest wykańczająca. I jedyne właściwie co zostaje, to postarać się o tym nie myśleć. Ograniczyłam więc śledzenie informacji, które i tak nie są żądną wskazówką jak na razie, a po ataku paniki, którego dostałam po półtoragodzinnej sesji wiadomości, uznałam to za konieczne. Wisi nad nami miecz Damoklesa. Jedyne co można zrobić w tej sytuacji to nie gapić się na niego cały czas. Inaczej przyjdzie nam zwariować.
Tulipany wyszły, niektóre mają już pąki.