Właściwie dlaczego ogląda się entą inscenizację „Makbeta”? Głównie po to żeby zobaczyć interpretację głównych ról. „Makbet” to w istocie dramat dwojga aktorów. Jak poradzili sobie Frances MDormand i Denzel Washington z tą, możliwe, największą w historii literatury, tragedią?
W ascetycznej scenerii malowanej czernią i bielą, słowa wybrzmiewają mocniej. Gra aktorska zostaje uwypuklona do tego stopnia, że nie zostaje nic poza nią i ostrym światłocieniem. Ciężar spektaklu spoczywa na barkach aktorów jeszcze większym ciężarem niż zazwyczaj. I niestety nie jest to najlepsze przedstawienie pary Lady Makbet – Makbet. Rozumiem oszczędność tego zamysłu, ale w kluczowych monologach brakuje jednak pasji. W przypadku Lady Makbet zawsze czeka się na:
„Przybądźcie, o wy duchy, karmiciele
Zabójczych myśli, z płci mej mię wyzujcie
I napełnijcie mię od stóp do głowy
Nieubłaganym okrucieństwem!”
ale, nie ujmując nic talentowi Francis MacDormant tym razem wypada to blado. Ten monolog jest jak stopniowo narastające opętanie, które jest źródłem całej następującej po nim tragedii. W tym przypadku tego nie widać. Monolog mija niemalże niezauważalnie. Możliwe, że odpowiedzialna jest za ten stan rzeczy, celowo przyjęta konwencja, w której Makbet i jego żona są już w poważnym wieku, widać że najlepsze lata są już za nimi. Z reguły poznajemy tę parę w sile wieku, Joel Coen zmienia nasze przyzwyczajenia w tym zakresie, ale czy dodaje to sztuce oryginalności, czy wnosi jakąś nową wartość? – mam wątpliwości. Dodatkowo trudno jest nie porównywać nowej wersji „Makbeta” do ostatniego dużego filmu z 2015 r. w reż. Justina Kurzela (ależ ten czas leci!), w którym Marion Cotilliard dała znakomity popis jeżeli chodzi o monolog Lady Makbet i w ogóle całość kreacji. Wciąż mam też przed oczami Michaela Fassbandera w roli Makbeta, szczególnie w ostatnim monologu, który tak głęboko wbił mi się w głowę po kinowym seansie, że chodził za mną ze dwa tygodnie: ta rozpacz i rezygnacja jednocześnie, płynąca z konkluzji nieszczęsnego Makbeta, że życie to „(…) opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, lecz nic nie znacząca (…).”. Takie wrażenia nie towarzyszyły mi po obejrzeniu przedstawienia Joela Coena, mimo tego, że akurat kiedy oglądałam film pogoda była iście szekspirowska, orkan i dudniący za oknem wiatr, jak podczas nocy królobójstwa. Mocną stroną duetu McDormand – Woshington jest intymność relacji i ukazanie tej dwójki jako oddanych sobie i wiernych przyjaciół, wspierających się w każdym zamiarze, również zbrodniczym. Tym bardziej tragiczny jest rozpad tej relacji. Kolejne zabójstwo Makbet planuje już sam. Krok za krokiem bohaterowie odsuwają się od siebie pogrążając się w swoich myślach, które otwierają bramy krwi i szaleństwa.
Bardzo ciekawie natomiast oddana jest warstwa fantastyczna „Makbeta”. Zjawiskowa jest wręcz rola Kuthrin Hunter jako wiedźmy w trzech osobach i starca. Jej głos i wykorzystanie ciała jako narzędzia, które obrazuje dziwność tej postaci, jej przynależność do świata magii i czarów, to mistrzostwo. W tym przypadku możliwe są jedynie zachwyty. Kolejna postać, która została ciekawie potraktowana to Ross. Nie jest to w sztuce postać o dużym znaczeniu, ale tutaj, dzięki uwypukleniu jej dwuznaczności, bardzo zyskuje i stanowi interesujący element. Zmiany akcji w stosunku do oryginalnej sztuki, za czym nie przepadam, w przypadku Rossa bardzo dobrze się sprawdzają. Alex Hassell jest świetny w tej roli – jego koniunkturalizm przeplatany z uczciwością to finezja w prowadzeniu postaci.
Podsumowując: zawsze warto jest przypomnieć sobie klasykę, a film wymieniany jest jako kandydat do oskara, ma wielkie nazwiska, uwielbiam twórczość braci Coen, jednak mam trochę problem z tym obrazem, jak w „Ferdydurke” – jak ma zachwycać skoro nie zachwyca? No jak?