Seria Pratchetta o Świecie Dysku należy do najbardziej popularnych w literaturze fantasy. Iskrząca się od humoru, obfitująca w barwne postaci, znakomicie czytająca się przygotówka, aż się prosi o serial. HBP wybrało część serii dotyczącą Straży Ankh – Morpork i byłby to dobry wybór, bo trafia w gusty widzów przyzwyczajonych do superboharterskich drużyn, gdyby wszystko grało. Szczególnie, że w skład Straży wchodzi doborowe towarzystwo: troll, krasnolud, a nawet wilkołak. Biorąc pod uwagę atrakcyjność materiału wyjściowego, wydawałoby się, że to nie może się nie udać. I niespodzianka. Nie udało się.
Po dwóch odcinkach już wiem, że nie będę tego oglądać, bo im dalej w las, tym bardziej towarzyszy mi uczucie zdegustowania. Każdy, kto zabiera się za odtwarzanie uniwersum książkowego posiadającego miliony fanów na całym świecie, musi zdawać sobie sprawę z tego, że przede wszystkim po adaptację filmową sięgną wszyscy ci fani. Trzeba mieć zatem do nich chociaż odrobinę szacunku. I ok Vetinari, przebiegły tyran miasta Ank – Morpork od biedy może być kobietą, chociaż nie wiem po co ta zamiana płci, ale wypadałoby żeby charakteryzował się taką samą finezją, inteligencją i tajemniczością jak książkowy pierwowzór. Wyniosła mina i barokowy fryz to jednak trochę za mało. Kapitan Vimes owszem był alkoholikiem, ale bardziej w stylu Philippa Marlowe niż ledwo trzymającego się na nogach, sikającego na psa punka w za dużych butach i wyglądzie kloszarda. Tyłeczek – Cudo była normalnym krasnoludem, standardowego wzrostu krasnoludzkiego i w tej postaci zdecydowanie lepiej prezentowała zmiany w mentalności swojej społeczności, która nieśmiało zaczyna zauważać, że są wśród niej również przedstawicielki płci żeńskiej. Tyłeczek – Cudo to fantastyczna postać, bardzo zabawnie napisana, z dużą lekkością eksploatująca problematykę emancypacji kobiet w konserwatywnych społeczeństwach i zmiana tej postaci w faceta pokaźnego wzrostu, który wygląda dokładnie na osobę transpłciową, może i znakomicie wpisuje się we współczesną dyskusję na ten temat, ale niestety nie można jej przypisać choćby śladu polotu z jakim ta postać została przez Pratchetta napisana. Od biedy broni się Angua i Marchewa, ale i tak nie za wiele to daje, szczególnie kiedy na scenę wchodzi Bibliotekarz. Bibliotekarz Niewidzialnego Uniwersytetu, jak wszyscy czytelnicy serii wiedzą, był orangutanem. Nie podróbką orangutana, czyli z lekka owłosionym na rudo człowiekiem, który nawet coś tam rozmawia, tylko autentycznym, kompletnym i totalnym orangutanem. Na tym polega cały komizm i atrakcyjność tej postaci więc jak się widzi tę nie wiadomo po co czynioną podróbkę ( z barku kasy może, zupełnie tego nie rozumiem), to ręce opadają.
Może zatem serial ratuje opowiadana historia? W końcu Świat Dysku to skarbnica ciekawych opowieści, z której można czerpać całymi garściami. A skądże. Lepiej wymyślić własną, oklepaną historyjkę, oczywiście zawierającą ckliwy wątek, zemstę i cienie z przeszłości, tworząc opowieść prostą jak konstrukcja cepa, o której już po drugim odcinku wiesz, że nic ciekawego z tego nie będzie. Kolejny, niezrozumiały ruch typu strzał w kolano.
A już najgorsze co się temu serialowi przytrafia to prawie całkowity brak poczucia humoru. Seria Świat Dysku jest jedną z najzabawniejszych jakie powstały i odbiorca, który ją zna i lubi w sposób oczywisty będzie nastawiony na to, że podczas oglądania serialu również się pośmieje. I nie chodzi o żarty typu sikanie na psa i jakie to śmieszne, że kapitan Straży nie może ustać na nogach, bo to poczucie humoru średnie i wulgarne, i w ogóle nie w stylu Pratchetta. Wiem, że styl Pratchetta nie jest łatwo odtworzyć, bo to mieszanka błyskotliwej ironii i dystansu, który prześmiewa prawie wszystko, co spotka na swojej drodze, ale w serialu „Straż” próżno szukać choćby bladego śladu tego stylu.
Można podsumować to wszystko jednym zdaniem: szkoda niewykorzystanego potencjał.