Należę do ostatniego pokolenia, które wychowywało się w czasach tzw. „komuny”. Pamiętam kilometrowe kolejki po wędlinę, chińskie tenisówki wynoszone ze sklepowego kotła, który powstawał po tym jak rozeszła się plotka, że „w Bocianie buty rzucili”, i Pewex gdzie za dolary można było kupić kawałek kolorowego szczęścia. Towar z Pewexu był zawsze marzeniem każdego dzieciaka. Niewielu mogło sobie pozwolić na sporadyczny zakup klocków lego czy lalki Barbie. Amerykańskie produkty przylatywały też w paczkach i miały posmak egzotyki innego, wspaniałego świata. W czasach gdy mieszanka wedlowska i prince polo były szczytem luksusu, amerykańskie słodycze to był Mount Everest. Największe wrażenie robiły na mnie mieniące się kolorami opakowania. Były jak pocztówki ze świata niezliczonych możliwości, od wujka z Ameryki, z krainy mlekiem i miodem płynącej.
Teraz już wiem, że wujek z Ameryki najczęściej pracował przy kładzeniu dachów z azbestu i zarabiał na czarno stawkę minimalną, a kraj za wielką wodą to nie jest taki znowu raj na ziemi. Jednak tęsknota za amerykańskim cukierkiem pozostała. Myślę sobie czasami, że jako zbiorowość w jakiś sposób naznaczeni jesteśmy tą tęsknotą. My, dzieci świata B wciąż gonimy za naszym amerykańskim cukierkiem. Mimo, że półki sklepów uginają się od towarów nadal czujemy, że to jeszcze nie to. Jeszcze musimy bardziej się starać, więcej nadgodzin zrobić, coś osiągnąć, dojść, zrobić karierę, żeby złapać nasze pudełeczko z napisem „dobrobyt”. Nasz upragniony Pewex.
Problem w tym, że często okazuje się, że nawet gdy już masz ten dom na przedmieściu, i BMW w leasingu, to i tak nic to nie zmienia. Nadal rzeczywistość skrzeczy, a cukierek odpakowany z kolorowego papierka smakuje mdło i wcale nie zachwyca. Z czasem powszednieje. Staje się częścią codzienności, która jest szara i przecieka przez palce. Patrzę na góry klocków lego piętrzące się w dziecięcych pokojach – są takie zwyczajne i niewiele warte. Widzę jak dzieci cieszą się nowym zestawem przez jeden wieczór po odpakowaniu, a potem ląduje on w kącie obok pozostałych. I myślę sobie, że w sumie jestem zadowolona z tego, że dorastałam w „tamtych, ciężkich czasach”, bo okazuje się, że czasem mniej znaczy więcej.
Proszę mnie żle nie zrozumieć. Mój sentyment do PRL jest całkowicie oderwany od płaszczyzny politycznej. Zresztą, prawda jest taka, że nic mnie ona nie obchodziła, kiedy miałam osiem lat. Wiem jednak, że zapach pomarańczy nigdy nie będzie dla mnie tak wspaniały i intensywny jak zapach tych pomarańczy, które pojawiały się w moim domu raz do roku, w dzień Wigilii. Oczywiście dlatego, że w dni „normalne” po prostu nie można ich było kupić, bo „rzucali” tylko na święta. Dlatego były takie wyjątkowe i całkowicie świąteczne. Tak samo jak pierwsze lody Bambino, które pojawiały się w marcu i niczym bociany zwiastowały wiosnę. Lody to były przecież produkty ciepłej pory roku i w czasie innej nie występowały w przyrodzie. Można powiedzieć, że „komuna” żyła zgodnie z rytmem natury. Bambino były dostępne w dwóch wersjach: czekoladowej i śmietankowej, i kiedy jadło się je pierwszy raz na ławce przed blokiem, wylizując papierek do czysta, to było to naprawdę wyjątkowe uczucie. Tak jak smak amerykańskiego, jagodowego lizaka który dostałam z paczki od koleżanki z klasy. A sekret tego uczucia jest taki, że niestety jeżeli coś jest zawsze dostępne, to już nie smakuje aż tak bardzo. Nie jest już świętem, tylko czymś normalnym. Nie ma za czym tęsknić, nie ma na co czekać. Albo nie czeka się już aż tak bardzo.
Myślę, że to może być jedna z przyczyn sentymentu, który czujemy do PRL. Wspomnienia chwil wyjątkowych, których było jakby więcej. Chociaż może ten wyraźnie widoczny sentyment, wynika raczej z faktu, że byliśmy wtedy piękni i młodzi albo byliśmy dziećmi z zasadniczo beztroskim dzieciństwem.
Śmieszne jest to, że czas zatoczył koło i tęskniący za amerykańskim cukierkiem, mogą tęsknić teraz za tęsknotą za amerykańskim cukierkiem. I za rzadkim uczuciem spełnienia tej tęsknoty, ale spełnienia takiego, który nie wyklucza dalszego czekania. Tak by wciąż można było celebrować „ruchome święto” życia. Odczuwać je intensywnie. Trochę jak w sentencji Bene Gesserit z „Diuny” Franka Herberta: „Każda przebyta do końca droga prowadzi dokładnie donikąd. Wdrap się na górę tylko tyle, by sprawdzić, że jest górą. Nie zobaczysz góry z jej szczytu.”.