Zdaje się, że miało być nowe otwarcie, a Dwayne Johnson chciał zostać superbohaterem całego uniwersum. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z planem. Teoretycznie to musiał być sukces, bo nie szczędzono kasy i wszyscy kochają Dwayne, ale gusta publiki na pstrym koniu jeżdżą. Chyba najlepiej do „Black Adam” pasuje podsumowanie: niby dobrze się bawimy, ale coś jest z tym filmem nie tak.
Co zgrzyta w „Black Adamie”
Przede wszystkim, co jest niewybaczalne, „Black Adam” to potwór Frankenstaina. Jeżeli nowa ekipa ma podbić serca publiczności to nie wystarczą nowe twarze i supermoce, muszą tworzyć nową jakość. Tymczasem „Black Adam” to wykorzystanie znanych wzorców i niewiele więcej. Są tu trzy łyżki Indiany Jonesa w pogoni za starożytnymi artefaktami, dużo supermana tylko, że w czarnym przebraniu, oczywiście dorzucimy jeszcze trochę chciwych kosmicznych najeźdźców, a nawet kapkę „Terminatora” bo relacja Black Adama i Amona Tomaza przypomina jako żywo relację Terminatora i Johna Connora, aż dziwne, że piątki nie przybili. A mama Amona też taka w sumie Sarah Connor tylko jakby bledsza. Niestety Dwayne Johnson to nie Terminator, a Bodhi Sobongui nie ma nawet połowy wdzięku Edwarda Furlonga. Fabularnie również mamy mix połączeń, taką krzyżówkę „Wojny Bohaterów” z „Mumią”, tyle że bez mumii. Czyli dla każdego coś miłego, a w efekcie powstaje film w sumie trudno powiedzieć dla kogo.
Po drugie primo: cały background historii, mimo scen w kopalni, które mają nas wprowadzić w temat, jest mało czytelny. Trudno nawet określić gdzie my się właściwie znajdujemy, na jakiejś obcej planecie, ale co Ziemia ma z tym wspólnego, bo chyba coś ma, skoro pojawia się ekipa superbohaterów z Ziemii, bo oni są z Ziemii prawda? Tylko co ma piernik do wiatraka? Trudno jest się więc podłączyć pod ten ledwie zarysowany świat. Może obejrzenie „Shazama” coś by mi pomogło, ale z drugiej strony budzi moją niechęć wyjaśnianie filmu innym filmem.
I w końcu: przez cały film irytuje mnie to, że superbohaterowie rozwalają się wzajemnie, mimo, że sytuacje, które powodują te bijatyki można byłoby z powodzeniem wyjaśnić w trybie dialogu. Wolałabym jednak żeby zbawcy świata mieli mniej konfrontacyjne podejście, zwłaszcza że mogą stanowić jakieś wzorce kulturowe. Prezentowane przez nich zachowania, szczególnie przez kolegów strażników z ich skrzydlatym liderem na czele, nie są, delikatnie rzecz ujmując, konstruktywne i nie prowadzą do ograniczenia problemu tylko jego eskalacji. Co ciekawe, to co mnie w tym filmie najbardziej irytuje również najbardziej mi się podoba, zatem:
Co jest fajne w „Black Adamie”
Wszystkie sytuacje wyżej wskazane, kiedy to chłopaki walczą ze sobą rozpieprzając pół miasta, zamiast chociaż spróbować się dogadać, są rozpisane tak, że bezesens tych akcji widać jak na dłoni. Zapewne nie było to intencjonalne, ale w sumie daje to antyprzemocowy manifest. Piękna ilustracja tego, ilu wojen zapewne udałoby się uniknąć, gdyby możni tego świata zdecydowali się wyjaśnić sobie swoje problemy przy piwie, w ramach mediacji, psychoterapii, cokolwiek, byle nie rozwalali nam domów. Paradoks jest tu pyszny, bo „Black Adam” to jeden z najbardziej brutalnych filmów superbohaterskich do tej pory. Główny bohater rzuca ludźmi na prawo i lewo, ale pierwszy raz takie zachowanie jest piętnowane. Avengers rozwalali Hydrę, masowo mordując jej żołnierzy, ale wszystko było ok. W sumie pierwszy raz w tego rodzaju kinie widzę przedstawienie wroga jako człowieka, z niemalże ludzką twarzą. Do tego film wyraźnie wskazuje niekontrolowany gniew jako zjawisko destrukcyjne i do gruntu złe. Bez znaczenia są pobudki jeżeli zemsta wymyka się spod kontroli, stając się mordem niosącym zniszczenie osobom postronnym, niewinnym przechodniom, miastu. Możesz zaatakować, bo niby chcesz budować dla swoich poddanych imperium mlekiem i miodem płynące, ale jeżeli w imię tej idei ulice spływają krwią, nie jesteś żadnym bohaterem i nie zasługujesz na zgromadzone w swym ręku moce i władzę – skoro źle ich używasz, zostaną ci odebrane. Aż szkoda, że nie mamy żadnej rady bogów, która mogłaby to spowodować w realnym świecie. Jednocześnie trochę się zastanawiam czy twórcy filmów tego rodzaju, koncentrujących się jednak na widowiskowym praniu się po mordach, nie podcinają gałęzi, na której siedzą, fundując publiczności takie rozkminy. Mi się podobają akurat, ale film się nie sprzedał, może widzom umknął pacyfistyczny komunikat.
Bardzo zacna jest też wizualna strona filmu. Niektóre sekwencje walk, szczególnie starcia na pustyni, wyglądają jak obrazy El Greco tylko, że w wersji elektrycznej. Wspaniała dynamika i rysunek. Sporo wspólnego ma to też z „Ligą Sprawiedliwości” w wersji Snydera, której estetyka bardzo przypadła mi do gustu więc „Black Adam” też musi mi się pod tym względem podobać. Dlatego zapewne obejrzę ten film drugi, a może i trzeci raz. Black Adam też bardzo ładnie lata. Akurat wizualnie dobrze się to spina. Szkoda, że reszta spina się jakby mniej, do tego Dwayne Johnson, którego jak większość publiczności, darzę sympatią, jakoś nie pasuje do roli superbohatera, jakby był z innej bajki. Trudno jest zobaczyć Black Adama zza Dwayne Johnsona. Pewnie dlatego jakoś łezka mi się w oku nie kręci na wieść, że realizacja „Black Adama 2” została przełożona na bliżej nieokreśloną przyszłość. Film się podobał, ale nie ma żalu po rozstaniu z tym światem, z tą postacią. Zaiste, produkcja pełna paradoksów.