Proza Gaimana budzi we mnie dwuznaczne uczucia. Z jednej strony fascynuje i przyciąga, z drugiej w jakiś niewytłumaczalny sposób przeraża. Z tą powieścią było podobnie. Wymyślić i napisać utwór taki jak „Amerykańscy bogowie” to jakieś szaleństwo, zdumienie, rodzaj narkotycznej wizji. To książka o gęstej atmosferze snująca się jak blues w zadymionym pubie nad szklaneczką whisky. Jest mroczna, jest bogata, jest wciągająca, jest kosmiczną podróżą między wymiarami.
Świat bogów
Wymiar boski zasiedlają wszelkie możliwe bóstwa przywiezione do Ameryki przez emigrantów, niewolników, podróżników. Bogowie walczą o ludzkie dusze. Starzy bogowie starych światów – bóstwa Indii, Afryki, Irlandii, Skandynawii, Rosji, Węgier, Egiptu stają w konfrontacji przeciwko nowym bogom szos, kolei, telewizji, komputerów. Nadchodzi burza, powietrze drży przed bitwą. Siły gromadzą się po dwóch stronach, zaczynają się kąsać, próbować, szarpać. Atmosfera iskrzy elektrycznością napięcia. Jednej stronie przewodzi stary Wednesday – krwawy Odyn, drugiej pan World. Ich rywalizacja jest skomplikowaną grą pełną intryg i ukrytych pułapek. W takim towarzystwie niczego nie można być pewnym.
Świat ludzki
W taką to niebezpieczną grę zostaje uwikłany Cień. Człowiek, z którym komunikują się bogowie. Cień jest więc zatem kimś na kształt szamana, punktem stycznym pomiędzy dwoma światami. Z jednej strony daje mu to uprzywilejowaną pozycję w świecie, z drugiej – narażony jest na niebezpieczeństwo. Bogowie to nie szkolne kółko miłośników filatelistyki. Zostaje ochroniarzem Wednesdaya, który jest nieprzewidywalny. Wednesday to przecież nie tylko Wszechojciec, lecz także oszust, kłamca, jednooki bóg wiatru. Podczas tej podróży Cień spotyka różne bóstwa: Czernoboga, pana Ibisa, pana Jacquel, Wielkanoc, pana Nancy’ego, Horusa i innych. Zawsze wieloznacznych, żywiących się wiarą, czasem krwią, próbujących przeżyć w świecie, w którym cywilizacja zabiera ich dziedzinę, w świecie, w którym nawet bogowie stają się coraz bardziej osamotnieni.
Świat pomiędzy
Nie tylko bogowie pojawiają się na drodze Cienia. Jest też strefa pośrednia, do której należą takie postaci jak Whisky Jack, który podaje bardzo trafną definicję bohatera kulturowego:
Jestem bohaterem kulturowym. Zajmujemy się tym samym gównem, co bogowie, ale częściej nam nie wychodzi i nikt nie oddaje nam czci. Opowiadają o nas historie. W niektórych wypadamy dobrze, w innych całkiem, całkiem.
Jest też martwa żona Cienia i inni ludzie, bardziej lub mniej normalni, krążący na granicy światów. Podróż Cienia odbywa się również w takiej przestrzeni. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że u końca tej drogi sam staje się jednym z bohaterów kulturowych, z którymi obcuje. W pewnym momencie bowiem uwalnia się spod władzy bogów i zaczyna kroczyć własną ścieżką tworząc swoją historię.
Miejsca
Są też miejsca. Cień jedzie przez Amerykę bocznymi drogami, odwzorowując stary motyw opowieści drogi. Ameryka jest nie tylko tłem, lecz bohaterem tej opowieści. W „Amerykańskich bogach”, by opisać Amerykę autor cytuje „Księgę dowcipów amerykańskich Joe Milera”:
Granice naszego kraju, panie? Na północy graniczymy z Zorzą Polarną, na wschodzie ze wschodzącym słońcem, na południu zamyka nas Równik, a na zachodzie Dzień Sądu Ostatecznego.
W tej książce Ameryka jest obecna w każdym ze swoich miejsc. Udało się oddać samą esencję wszystkich opisywanych światów, które się na nią składają – Los Angeles, „Krokodylowy Bar Jack’a” na zachód od drogi N, Chicago, Kair w Illinois, miasteczko Lakeside – kwintesencja prowincji, Las Vegas, stara farma w Wirginii gdzie rośnie jesion. Jednocześnie wszystkie te miejsca, które Cień odwiedza przypominają mi słowa z piosenki „Tennessee” Arrested Development
I don’t know where I can go
To let these ghosts out of my skul
Nostalgia
Ciekawe, że w „Amerykańskich bogach” Gaiman poświęca znacznie więcej miejsca starym bogom, niż nowym, którzy wydają się mieć współcześnie więcej władzy. Jest w tym nuta nostalgii, smutku, który powoduje świadomość odchodzenia w przeszłość starych, wielkich mitów konstruujących nasz świat. Dlatego nowi bogowie przedstawieni są bardziej pobieżnie. Świat bogów, w który się zagłębiamy to też świat starych opowieści, z zamierzchłych czasów. Wyczuwamy, że autor sympatyzuje z tą stroną wojny. Nie jest obiektywnym obserwatorem zdarzeń. Mówi nam, że w gruncie rzeczy są historie potężniejsze, niż te które są nam w stanie zaoferować nowi bogowie cywilizacji. Mit wiszącego na drzewie, który cierpi i umiera, by doznać pradawnego udziału w poznaniu świata. Mit odrodzenia. Mit tworzenia rzeczywistości i siły przez wiarę. To historie, które tworzą osnowę świata.
Gaiman ma niezwykły dar ukazywania, że pod skórą widzianej przez nas rzeczywistości kryją się siły potężne i pradawne. Potrafi ten świat przywołać swoją opowieścią. Posługuje się mroczną, czasem ciężką narracją, w której groza przeplata się z czarnym, ironicznym humorem, sacrum współistnieje z profanum, błyskawica oświetla horyzont. Swoim sposobem obrazowania, powodującym uczucie, że coś się zbliża albo czai w mroku, równa się z klimatem, jaki udało się zbudować Davidowi Lynchowi w „Twin Peaks”. Jakiś czas temu zapowiadano serial na podstawie „Amerykańskich bogów”. W czerwcu doczekaliśmy się potwierdzenia, że serial powstanie. Za produkcję ma być odpowiedzialny Bryan Fuller („Hannibal”) i Michael Green („Herosi”, „Kings”). Nie mogę się doczekać, bo uważam, że proza Gaimana tworzy możliwości wykreowania świata o atmosferze podobnej Twin Peaks czyli – tajemnica mieszka za rogiem, w domu dwie przecznice dalej. W tym konkretnym przypadku – rezyduje tam zapomniany nordycki bóg – zza firanki zerka na nas swoim jedynym okiem Pan Wednesday. Wszystko może się zdarzyć.