Niechybnie zbliża się jesień. Kalendarzowa już tu jest, pogodowa zaczęła się w tym tygodniu. Widać już znaki. Zanim liście zdążyły się przebarwić, w sklepach pojawiła się halloweenowo – zaduszkowa oferta. „Beetlejuice Beetlejuice” wpisuje się w ten klimat doskonale.
„Beetlejuice Beetlejuice” dla wielu osób, w tym dla mnie, jest podróżą sentymentalną. Pierwsza część, mimo upływu lat, nadal mnie śmieszy i chętnie do niej wracam. Druga jest godnym następcą pierwszej. Nie ma wprawdzie w tym filmie nic odkrywczego, schemat jest znany, ale lubimy przecież przede wszystkim te piosenki, które słyszeliśmy. Na fali sukcesu „Wednesday” Tim Burton wraca do klasyki sprzed lat. Jest to powrót udany. Każdy, komu odpowiada specyficzne poczucie humoru tego reżysera, nie wyjdzie z kina rozczarowany. Film może i nie jest zaskakujący, ale przecież nie o to chodziło. To wycieczka do świata burtonowskiej fantazji, gdzie spotyka się starych znajomych. Okazuje się, że ekscentryczna Lydia całkiem dobrze odnalazła się w rzeczywistości, pomijając skomplikowane relacje z dorastającą córką. Winona Ryder po „Stranger things” została chyba przypisana do ról zatroskanych matek, ale trzeba też przyznać, że dobrze się w nich sprawdza. Za to młoda Jenna Ortega ma ogromny potencjał i z czasem, o ile nie przyklei się do niej łatka dziewczyny z horroru, może okazać się bardzo dobrą aktorką dramatyczną. Już teraz wygląda na osobę o głębokiej świadomości postaci, w którą się wciela, jej niuansów i barw. Bardzo dobry jest też Justin Theroux jako firycykowaty narzeczony, który jest chyba najzabawniejszą postacią w tym przedstawieniu. Oczywiście jest też Beetlejuice, ale Beetlejuice śmieszy, tumani, przestrasza w oczywisty sposób, a komizm postaci Theroux jest bardziej subtelny. Michael Keaton jest tym samym starym, dobrym Beetlejuicem, ale nie ma go też w filmie za wiele. Dostał mniej więcej tyle samo czasu co Monica Bellucci, mamy zatem parytet w zakresie demonów żeńskich i męskich. Tyle jednak wystarczy, by zaświaty zrobiły na ekranie zamieszanie. Zaświaty nie zawodzą: jest tu wszystko co króliki lubią najbardziej: stare gagi, nawiązania do pierwszej części i klimat jak z „Alicji w Krainie Czarów”. To chyba ten element, za który „Beetlejuice” kocha się najbardziej – pozornie szalona koncepcja życia pozagrobowego, które właściwie niczym nie różni się od doczesnego, jest paradoksalnie, bardzo przekonująca. Po prostu lądujesz w poczekalni i bierzesz swój numerek, w kolejnym kafkowskim spektaklu. Jak czekałeś całe życie na śmierć, tak czekasz dalej, jakieś 125 lat, na to co nastąpi potem, po fazie przejściowej. Istna groteska – ulubiona kategoria estetyczna Tima Burtona. Bardzo Halloween. Zakładam, że to jego ulubione święto.
Halloween jest bardzo groteskowe, a nawet groteskowo – burleskowe. Nieprzypadkowo „Beetlejuice Beetlejuice” trafia do kin tuż przed Halloween. Świat pozagrobowy Burtona jest w sposób oczywisty inspirowany tą tradycją: szkielety, trupy w częściach, mózgi na wierzchu i podcięte gardła, cukierek albo psikus. Wbrew pozorom wszystkie te makabryczne, rozdmuchane dekoracje mają głęboki sens. Tym sensem jest osłabienie strachu przed śmiercią, a przez to oswojenie jej. Listopadowe korowody mają pokazać, że potrafimy zmierzyć się z tym strachem. Dlatego śmierć u Tima Burtona potrafi być zabawna. Zabawna, przypadkowa, absurdalna śmierć, nie jest już aż tak straszna, po prostu się przydarza. W dodatku, bywa że otrzymuje musicalową oprawę. Chociażby dla partii musicalowych trzeba zobaczyć „Beetlejuice Beetlejuice”, jeżeli nie w kinie, to w streamingu, 1 listopada, przy świecach i winie, dla klimatu.