Recenzje

5 ciepłych filmów na sobotę

Jesień zaczęła się już na dobre. Poranki są już naprawdę chłodne, wieczory również. Jest to zatem doskonały czas na oglądanie ciepłych filmów. Jest to rodzaj filmu, którego klimat powoduje, że w klatce piersiowej robi nam się milej, a wzruszenie przeplata się z uśmiechem. Taki film podobny jest filiżance gorącej herbaty, którą pijemy po powrocie do domu z zimnego świata. Rozgrzewa przyjemnie nasze wnętrzności, łagodząc stresy. To znakomite filmy na dobranoc.

Zielone smażone pomidory (reżyseria John Avnet, 1991 r.)

Film powstał na podstawie powieści Fennie Flagg pod tym samym tytułem. I tutaj niespodzianka – rzadko spotykana sytuacja, w której to film jest lepszy niż książka, przynajmniej taka jest moja opinia. Może dlatego, że najpierw obejrzałam film, a potem dopiero sięgnęłam po książkę, jej lektura wydała mi się bardziej mdła w porównaniu z filmem, pozbawiona tej dozy radości życia, jaką emanował film. Akcja dzieje się równolegle w dwóch przestrzeniach czasowych. Pierwszą z nich są współczesne Stany Zjednoczone Ameryki w latach dziewięćdziesiątych XX w. Bohaterką tej historii jest gospodyni domowa Evelyn (w tej roli świetna Kathy Bates). Kobieta w średnim wieku, która przeżywa kryzys. Odwiedzając w domu opieki ciotkę swojego męża poznaje starszą panią, Ninny Threadgoode, która opowiada jej historię pewnego zagadkowego morderstwa, które wydarzyło się w latach trzydziestych w okolicach miasteczka Whistle Blow. Jednak w istocie, jest to opowieść o losach dwóch niesamowitych kobiet: Idgie Threadgoode (Mary Stuart Masterson) i Ruth Jamison (Mary-Louise Parker), które wiążą się z zabójstwem. Moją ulubienicą jest Idgie. Dziewczyna, która nie nosi sukienek, potrafi zaczarować pszczoły i ma dar wnoszenia radości życia w swoje otoczenie. Jej bezkompromisowość i odwaga w obliczu przeciwności oraz niezależność, czyni z niej postać kontrowersyjną, ale też bardzo sympatyczną. Całym sercem popieramy Idgie Threadgood. Ma się wrażenie bowiem, że jest to osoba, która wie co robi i dokąd zmierza, obdarzona też bardzo dobrym kompasem moralnym. Pozwala jej to chronić osoby bliskie, szczególnie Ruth, która jest łagodną i delikatną istotą. Opowieści o tych dwóch kobietach inspirują przemianę Evelyn. Staje się ona bardziej świadomą osobą i zaczyna żyć własnym życiem. Stopniowo wychodzi z roli cienia swojego męża, który nie zauważa nawet jej starań i zyskuje niezależność, przede wszystkim mentalną. Film jest bardzo ciepłą opowieścią. Czynniki, dzięki którym udało się nadać tak niezwykły, momentami magiczny klimat historii, to według mnie, przede wszystkim, świetna gra aktorów, którzy stworzyli pełnowymiarowe postaci, których nie można nie lubić oraz zdjęcia. Te ostatnie to przede wszystkim obrazy słonecznego lata, utrzymane w przyjaznym, złotym świetle, które przesyca powietrze. Warto złapać jeszcze trochę tej atmosfery albo przypomnieć sobie o niej, kiedy już zimno na dworze.

Życie jest cudem (reżyseria Emir Kusturica, 2004 r.)

Filmy o wojnie z przyczyn oczywistych, trudno jest skategoryzować jako ciepłe. „Życie jest cudem” jest niewątpliwie wyjątkiem. Może dlatego, że wojna jest tylko (albo aż) tłem opowieści o relacjach międzyludzkich i ciepłej miłości, która je ożywia. Akcja filmu rozgrywa się na Bałkanach w czasie szaleństwa wojny, która w latach dziewięćdziesiątych ogarnęła tę piękną krainę. Głównymi bohaterami są zawiadowca stacji, dla którego pasją życia jest kolej, jego lekko obłąkana żona oraz syn, który chce zostać piłkarzem. Wojna wkracza w ich życia nagle i nieubłaganie wraz z powołaniem syna do wojska. Potem szaleństwo ogarnia już cały region. Małżonka ucieka z Włochem, a zawiadowca dostaje po opiekę zakładniczkę. Niespodziewanie dla siebie samego zbuduje z dziewczyną relację, która z bliskości zmieni się w upojne zakochanie. Film utrzymany jest, jak wiele obrazów (nie wiem czy nie wszystkie) Kusturicy w surrealistycznej konwencji. Wszyscy są tam lekko ześwirowani, ale też niezwykle sympatyczni. Próbują zachować jakiś sens w bezsensie otaczającej ich wojny. Są w filmie sceny, za którymi przepadam, obrazujące tytuł opowieści – życie jest cudem. Tym bardziej wyraziste się stają, że rozgrywają się w obliczu wojny, która niesie życiu zniszczenie. Lecz życie się nie poddaje. Rozkwita jako miłość dwojga ludzi, którzy spotkali się przypadkiem w nieprzychylnych czasach. Wspaniała, kipiąca radością życia scena kąpieli w ciepłych źródłach pośrodku zimy, kiedy to kochankowie jedzą arbuzy i śmieją się w głos, jest pieśnią na cześć istnienia. Taką sceną jest też moment, kiedy to listonosz podnosi w dłoniach małego kurczaczka i głaszcze go czule mówiąc: życie jest cudem. Scena spotkania ojca i syna na moście podczas wymiany jeńców i wiele innych. Wszystko to dzieje się pośród przepięknych, bałkańskich krajobrazów, gdy gra skoczna, pełna werwy muzyka tamtych rejonów, ludzie kochają się i kłócą, szukają się, tracą i odnajdują, żyją w pełni. Jednocześnie twórcom filmu udało się ukazać klimat intymności i ciepła relacji międzyludzkich, co powoduje że znalazł się on w zestawieniu filmów ciepłych, pomimo, że obnaża też dramat wojny i jej absurd. Warto zobaczyć chociażby dla scen z zakochanym osłem, który próbuje rzucić się pod pociąg.

Duża ryba (reżyseria Tim Burton, 2003 r.)

To kolejny lekko surrealistyczny film w zestawieniu. Takie filmy będą pojawiały się na moich listach regularnie, bo mam do nich słabość i rzeczywistość co rusz skręca mi w stronę surreal. Magiczny realizm to coś co tygryski bardzo lubią, a „Duża ryba” znakomicie się weń wpisuje. Film powstał na podstawie książki Daniela Wallace’a. Główny bohater opowieści, Edward Bloom postrzega rzeczywistość jako miejsce magiczne. Albert Einstain mawiał ponoć, że możesz żyć w taki sposób jakby nic nie było cudem, albo w taki jakby wszystko nim było. Edward Bloom zdecydowanie wybiera drugą opcję. Widzimy go jednak oczami jego syna, który odkrył, gdy był dorosły, że historie, które ojciec opowiadał o swoim życiu, nie miały prawa wydarzyć się w rzeczywistości. Z tego powodu czuje się oszukany, bo wierzył w nie wszystkie. Film w dużej części jest retrospekcją i składa się z opowieści, które Edward Bloom snuł swojemu dziecku. Są to niesamowite relacje z przedziwnych zdarzeń – spotkania z olbrzymem, przygodzie z samochodem na drzewie, bliźniaczkach syjamskich i idealnym mieście. To barwne, interesujące bajki, w których Edward Bloom jest zawsze na miejscu, by pomóc i jeszcze bardziej ożywić historię. Życie Edwarda Blooma jest jedną wielką, magiczną legendą, którą tworzy on sam. W filmie pojawia się duża ryba, która potrzebuje przestrzeni do życia, symbolizująca Edwarda i jego nieposkromioną wyobraźnię. Edward Boom jakby przez cały czas śpiewał swoim życiem: „bo fantazja, bo fantazja, bo fantazja jest od tego, aby bawić się, aby bawić się, aby bawić się na całego”. Jedynym cieniem smutku pośród tych przecudnych historii jest relacja z synem, który nie wierzy w opowieści ojca i jest rozczarowany. Okazuje się jednak, że życia, tak jak historii o nim, nie należy brać zbyt serio i zakończenie życiowej drogi ojca sprawia synowi niespodziankę. „Duża ryba” jest pięknym, wzruszającym filmem, który przyjemnie się ogląda, również dlatego, że zawiera niesamowitą paletę barw, tworzących baśniową atmosferę. Jest to też film o poznawaniu siebie i o tym, że nie wszystko jest takie, jakim wydaje się pozornie być.

Czekolada (reżyseria Lasse Hallström, 2000 r.)

Niezwykle smakowity film, którego klimat jest jak filiżanka ciepłej, słodkiej czekolady. Są lata pięćdziesiąte – sześćdziesiąte XX w. Do małego miasteczka we Francji, pewnego wietrznego dnia, przybywa dziwna para – matka i jej mała córka. Zatrzymują się w domu niedaleko rynku, gdzie otwierają niezwykły sklep i pijalnię czekolady. W purytańskim miasteczku budzi to zrozumiałe poruszenie. Burmistrz, człowiek surowy i oddany konwenansom, rozpoczyna wojnę podjazdową ze zgorszeniem, jakie jego zdaniem, niesie rozpusta czekolady. Właścicielka sklepu (w tej roli piękna Juliette Binoche) rzeczywiście jest niezwykle zmysłową kobietą, a tworzenie czekoladowych arcydzieł jest dla niej pasją i ucztą dla ciała i duszy. Pasją tą próbuje podzielić się z ospałym miasteczkiem. Udaje jej się przekonać niektórych mieszkańców i z każdym dniem jej pobytu, miejsce nabiera nowego koloru i coraz bardziej się ożywia. Jakby ta energiczna, pewna siebie i świadoma swej dojrzałości kobieta, budziła powoli ludzi ze snu, dzięki magii czekolady, jej zapachu, smaku i kształtu. Krok po kroku zaczyna zmieniać swoje otoczenie, obnażając też czasami niewygodne sekrety. To u niej znajduje schronienie kobieta bita przez lata przez swojego męża szynkarza, u niej babcia spotyka się potajemnie z dawno niewidzianym wnukiem, w końcu przychodzi też do jej sklepu przystojny Roux (Johnny Depp), który wiedzie życie nomada, podróżującego z jemu podobnymi rzeką. Jest to film, którego główną osią jest konflikt między konserwatywnym społeczeństwem, którego myślenie opiera się konwenansach i schematach i postawami ludzi, którzy nie pasują do tego obrazkach i wybierając własną ścieżkę, narażają się na społeczny ostracyzm. Szczęśliwie jednak okazuje się, że opinia publiczna w ostatecznym rozrachunku składa się z ludzi, czujących i myślących, którzy są w stanie otworzyć się na nowe doznania, wprowadzane do ich życia przez tych „innych”, nie pasujących, ale pełnych pasji. Film jest bardzo ciepły i bardzo optymistyczny. Daje nadzieję, że można uwolnić się od usztywniających ludzi struktur i pokazuje, że warto czasami iść pod wiatr. W życiu nie wygląda to zapewne tak miło jak w filmie „Czekolada”, ale to przecież tylko lekka, miła propozycja, na sobotni wieczór, przy której znakomicie się odpoczywa. Proponuję oglądać w towarzystwie gorącej czekolady lub smacznych pralinek, ponieważ temat czekolady został ujęty w taki sposób, że na pewno poczujecie ochotę na ten smakołyk.

Kroniki portowe (reżyseria Lasse Hallström, 2001 r.)

Znowu Lasse Hallström. Chyba muszę bliżej przyjrzeć się temu reżyserowi, zwłaszcza, że idzie zima zła, a on kolejny raz pojawia się w zestawieniu ciepłych filmów. Jest to też następny film, którego inspiracją jest książka – powieść Annie Prouloux pod tym samym tytułem. Historia zmęczonego życiem człowieka, po przejściach, zgaszonego i nie wierzącego w siebie, niejakiego Quoyle (Kevin Spacey). Quoyle za namową ciotki, powraca na wyspę, którą jego rodzina opuściła pięćdziesiąt lat temu. Będzie to decyzja, która zmieni jego życie na zawsze. Podróż ta pozwala Quoyle’owi na powrót do korzeni i uświadomienie sobie skąd wynikają jego ograniczenia. To w istocie film o tym, że jest możliwe, w każdym czasie, nieważne jak daleko już w życiu dotarłeś, uświadomienie sobie jakie potwory siedzą w głowie człowieka, konfrontacji z nimi i szansie na uleczenie. Film jest również bardzo symbolicznym i lirycznym obrazem. Podkreślają to kunsztowne zdjęcia krajobrazów Nowej Fundlandii, które moim zdaniem, odzwierciedlają też w pewien sposób pejzaż, który główny bohater nosi w swoim wnętrzu. Film, mimo, że utrzymany w szarej i niebieskiej tonacji, jest bardzo ciepłym obrazem. Jego rytm jest powolny i sprzyja kontemplacji. Na pewno nie jest to jednak film nudny. Opowieść urzeka. Dodatkowo film jest świetnie zagrany przez całą plejadę znakomitych aktorów: Kavina Specey, Judi Dench, Julain Moore, Cate Blanchett. Wartościowe kino na znakomitym poziomie. Ponadto całość jest pozytywna, a wydźwięk filmu – optymistyczny.