W tym tygodniu, z powodu wszyscy wiedzą jakiej rocznicy, Krym w mediach odmieniany był przez wszystkie przypadki. O Krymie, na Krymie, co z tym Krymem. Postanowiłam zatem wpisać się w ten nurt, jednak „z zupełnie innej beczki”. Beczką tą jest kultura. Półwysep krymski, malowniczy i pięknie położony ma swoje miejsce nie tylko w historii wojen, ale też w historii literatury. Dzisiaj chciałabym polecić sztukę Sławomira Mrożka „Miłość na Krymie”. Jeżeli ktoś chce chociaż trochę zrozumieć rosyjską duszę, ta sztuka będzie bardzo pomocna.
Akcja dramatu (czy raczej tragifarsy)
Akcja sztuki dzieje się w pensjonacie na Krymie, na tzw. letnisku z widokiem na morze. Morze w pewien sposób symbolizuje inny świat, świat poza Rosją. Stosunki Rosji z tym światem zawsze były złożone. Równie złożone jak relacje bohaterów dramatu. Relacje pełne ukrytych namiętności, tajemnic, napięte czasami do granic wytrzymałości. Postaci dają przekrój rosyjskiego społeczeństwa – jest aktorka, prowincjonalna nauczycielka, porucznik, literat, kupiec i jego żona, przyjezdny budowniczy kolei, służąca. Ich losy ukazane są jako uwikłane w skomplikowaną rosyjską historię. Opowiedziane jest to wszystko w dialogach, równie poważnych czasami jak i zabawnych, iskrzących się inteligentnym, ironicznym humorem mistrza Mrożka. Sztuka podzielona jest na trzy akty, z których każdy ilustruje inną epokę: czasy panowania cara, komunizm i Rosję po rozpadzie ZSRR. Bohaterowie w różny sposób odnajdują się w tych epokach, zmieniają rolę, asymilują się i nadal żyją uwikłani w niejednoznaczne relacje. W gruncie rzeczy, gdzieś w środku wciąż pozostają tacy sami.
Słowiańska dusza
Niezmienna jest też mimo dziejowych burz słowiańska dusza. Zachedryński mówi w pewnym momencie do inżyniera Wolfa, że dopóki nie zacznie myśleć sercem, nie tylko rozumem, nie zrozumie słowiańskiej duszy. I dusza ta buzuje od emocji. W każdym czasie to takie same, ludzkie emocje. Dekoracje dla gry tych emocji to rosyjskie rubieże, gdzieś między wschodem a zachodem, z jednym oknem otwartym na świat. A ten świat jest jak okręt na morzu pojawiający się w pierwszym akcie, łódź któraq ani zbliża się ani oddala, lecz wciąż stoi na kotwicy. W ostatnim akcie bohaterowie stoją na wybrzeżu czekając na statek z Ameryki, który zabierze ich do lepszego świata. Wokół nich rozpada się radzieckie imperium, a oni wciąż patrzą na morze. Kolejny akt tego dramatu został napisany niedawno na naszych oczach, wciąż się pisze. Jak mówi jeden z bohaterów sztuki (Czelcow konkretnie):
Jak to się dzieje, że nic się nie dzieje, a wszystko się zdarza.
Jest sobie ten świat, jest i znowu coś się zdarza. Historia się powtarza:
– A sowieckie szyny jakie powinny być?
– Przodujące.
– A jak przodujące to gdzie powinny iść, do przodu tak?
Spektakl teatru telewizji z 1998 r. w reżyserii Erwina Axera
Szczególnie polecam tę inscenizację, nie tylko ze względu na ogromny sentyment, który do niej żywię, jako do jednego z przedstawień jakim zachwycałam się w latach młodzieńczych, „durnych i chmurnych” jak pisał wieszcz od sonetów krymskich. Przede wszystkim wart jest obejrzenia ze względu na aktorstwo na najwyższym poziomie, z jakim mamy do czynienia w tym spektaklu. Aktorzy tworzą pełnokrwiste, żywe postaci, zagrane w sposób całkowicie naturalny i niewymuszony. Zarówno pierwszoplanowe jak i drugoplanowe role wykonane są znakomicie. Świetny pokaz daje Krzysztof Kowalewski jako Czelcow i Marta Lipińska w roli jego żony. Jacek Mikołajczuk jest bardzo dobry jako Siejkin – porucznik carskiej armii, logiczny i romantyczny zarazem, trochę nieodgadniony i odległy. Natomiast Zbigniew Zapasiewicz jest po prostu mistrzowski w roli Zachedryńskiego. To wokół niego orbitują wszystkie postaci i on najlepiej rozumie rosyjską rzeczywistość. Nie ma w tej roli żadnych niepotrzebnych fajerwerków, Zbigniew Zapasiewicz wchodzi na scenę i staje się sztuka.
W 2014 r., pewnie niezupełnie przypadkowo, w Teatrze Telewizji „Miłość na Krymie” pojawiła się po raz drugi. Tym razem w reżyserii Jerzego Jarockiego. Powiem tylko tyle, że wciąż polecam przedstawienie z 1994 r.