Recenzje

Mistrzowski Interstellar

Już wiadomo, że „Interstellar” nie zbiera najwspanialszych recenzji pod słońcem. Dużo w nich różnych ale, dużo o rozczarowaniu. Jestem zmuszona nie zgodzić się z tymi opiniami. Chyba widzieliśmy inny film. Będzie więc recenzja na przekór fali, dlatego że zobaczyłam w kinie bardzo, ale to bardzo dobry film.

Perfekcjonizm Chriostophera Nolana

Christopher Nolan jest perfekcjonistą. Podobno przychodzi na plan zdjęciowy zawsze w eleganckim garniturze, zapięty na ostatni guzik. Podczas pracy popija herbatę z termosu. Ogólnie, wydaje się, że celebruje bycie angielskim gentlemanem. Odnoszę wrażenie, że z taką samą pieczołowitością traktuje swoje obrazy. Jego filmy są przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. Widać to w spójnej wizji całości. Widać w dopracowanych drobiazgach i niuansach. To jest człowiek, który dobrze wie, co chce powiedzieć i jak.

„Interstellar” nie jest tutaj wyjątkiem. Od początku do końca jest to spójna wizja dotycząca narracji, jej zobrazowania, usytuowania aktorów, przekazu, którym ta opowieść ma brzmieć. Wszystkie elementy świetnie ze sobą współgrają dając znakomity efekt całości. Jestem pod wrażeniem. Myślę, że Christopher Nolan zrealizował swój zamysł, dokładnie tak jak to sobie zaplanował.

Poza tym reżyser bawi się również odwołaniami kulturowymi do innych filmów. Osobiście bardzo lubię ten rodzaj dialogu. Dobrze wykonany daje dodatkową płaszczyznę odczytywania filmu, co sprawia, że zabawa jest jeszcze lepsza. „Interstellar” wykonuje to po mistrzowsku.

„Interstallar” i „Odyseja kosmiczna 2001”

Bardzo szybko staje się oczywiste, że „Interstellar” jest nawiązaniem do klasycznej dla SF „Odysei kosmicznej” Stanley’a Kubricka (1968 r.). Właściwie film jest wariacją na jej temat. Bez znajomości „Odysei” nie ma możliwości pełnego odczytania i zobaczenia „Interstallar”. Podobieństwa dotyczą tempa w jakim budowana jest opowieść, które rozwija się celowo powoli. Estetyka całości filmu również nawiązuje do „Odysei”. Tak samo muzyka. Nawet szczegóły – wygląd statku kosmicznego, którym podróżują bohaterowie, czarna dziura, kostiumy, stylistyka robotów – to wszystko to „Odyseja kosmiczna”. Jest też jeszcze jeden klasyk – w scenie z dronem, na polu kukurydzy, widać „Północ – północny zachód” (reżyseria Alfred Hitchcock, 1959), ale to już drobiazg.

Nolan postanowił zatem zmierzyć się z filmem, który w historii kina jest uznawany za klasyk, ale jest też obrazem ważnym. W mojej opinii udaje mu się ta sztuka.

A jest to manewr ryzykowny 

„Interstellar” z założenia jest filmem komercyjnym. Filmem szeroko reklamowanym, dla dużego grona odbiorców, nie intymnym obrazem studyjnych kin. Tymczasem współczesny widz jest już przyzwyczajony do pewnego sposobu obrazowania. Filmy tego typu, skierowane do masowego odbiorcy, korzystają obficie z efektów specjalnych, z zastosowaniem techniki blue box. To daje charakterystyczny efekt, do którego wszyscy zdążyliśmy już przywyknąć. Nolan celowo odchodzi od tego sposobu obrazowania. Nie wiem, jak to wyglądało od strony technicznej, ale efekt estetyczny to obraz, który wygląda niemalże jak film z lat 70 – tych. Zabieg zastosowany zapewne dlatego, żeby jak najbardziej zbliżyć się do stylu „Odysei kosmicznej”, ale dla widza może być zaskoczeniem. Były już wcześniej w dużych filmach pop nawiązania do estetyki XX w. np. „Indiana Jones i kryształowa czaszka” – do lat 50 – tych, podobnie „Wolverine” czy „Star Trek” z 2009 r. Tutaj jednak to nie jest inspiracja. To przeniesienie całości stylu. Szacunek za odwagę. Operacja się udała.

Prawie trzy godziny filmu, a mija szybko

Film jest długi, a ponadto jest prowadzony w taki sposób, że rozwija się powoli. Zdjęcia, o których wcześniej pisałam są zresztą podporządkowane stylowi narracji. Jest on stylizowany na quasi – dokument. Przypomina mi momentami „Europa Report” – jeden z najlepszych filmów niskobudżetowych SF, moim zdaniem, w ostatnich latach. Celem jest opowiedzenie historii wyprawy międzygwiezdnej tak, żeby wydawała się ona jak najbardziej realistyczna. Efekty specjalne i zdjęcia są oszczędne, bo reżyser chce przekonać widza, że ten ogląda autentyczne wydarzenia. W moim przypadku udało mu się to kompletnie. Przez prawie trzy godziny filmu  nie czułam w ogóle upływu czasu i wydawało mi się, że niemalże uczestniczę w życiu ludzi, których ta opowieść dotyczy. Ten efekt film uzyskuje także dlatego, że jest to w ogromnej części historia o relacjach międzyludzkich.

„Interstellar” to opowieść nie tylko o ludzkości to przede wszystkim opowieść o ludziach

Nic nie zdradzę opisując główny zarys fabuły, bo jest on powszechnie znany. Ludzkości grozi śmierć głodowa, cywilizacyjnie cofnęliśmy się do gospodarki opartej na uprawie roli. Na nic więcej nas nie stać, chodzi tylko o przetrwanie. Misja międzygwiezdna ma uratować wymierający gatunek. Na pierwszym planie jednak w tej opowieści jest nie gatunek, lecz ludzie. Główny bohater Cooper (Matthew McConaughey) godzi się na udział w wyprawie, przede wszystkim dlatego, że chce uratować dzieci. Ma też oczywiście inne motywacje, o nich będę jeszcze pisać, ale liczą się konkretne jednostki. Podobnie jest z każdą inną relacją opisaną w tym filmie. To żywi ludzie tworzą tutaj autentyczną opowieść relacjach. I to dzięki sile tych relacji są w stanie przekraczać samych siebie. Na tej płaszczyźnie mamy w „Interstellar” momenty wzruszające, ale nie chodzi tylko o wzruszenie, chodzi o to, że one są prawdziwe. Dziesięcioletnia córka nie rozumie decyzji ojca, który wyrusza w podróż typu wielka niewiadoma. Ona czuje się opuszczona i to jest jej podstawowy stan. Film jest dobrze zagrany, ale zwróciłabym szczególnie uwagę tym razem, nie na Matthew McConaughey, lecz na role drugoplanowe, szczególnie nieletnią córkę (Mackenzie Foy), dziadka dzieciom (John Lithgow) i uczestnika misji – Romilly (David Gyasi) (by the way świetny wątek).

Memento dla ludzkości 

„Interstellar” jest też filmem, który próbuje coś powiedzieć ludziom jako ogółowi. Szczęśliwie ten przekaz brzmi przede wszystkim jako opowieść o konkretnych ludziach, inaczej mógłby popaść w patos. Nie popada, jednak mówi.

O zagładzie 

Z ostatnio oglądanych wizji zagłady, wizja Nolana jest niestety najbardziej rzeczywista. To nie zombie, dyktatura, kosmici, to my sami, całość cywilizacji sprowadza katastrofę. Wymieranie roślin uprawnych wydaje się prawdopodobne, skoro nie wiemy tak naprawdę, jakie efekty może przynieść manipulacja genetyczna roślinami, na skalę jakiej wcześniej nie próbowaliśmy. Wszechobecny pył to efekt nadmiernej eksploatacji ziemi. Podobny problem miał już miejsce w Stanach Zjednoczonych w latach 30-stych XX w., spowodowany zniszczeniem górnych wart gleby przez działalność rolniczą na Wielkich Równinach. Szczerze polecam galerię zdjęć z tamtego okresu. Jest niesamowita. Obrazy dokładnie jak w „Interstellar. Tylko, że to prawdziwe życie. Scenariusz do powtórzenia na skalę globalną. Przypominam, że trwa rabunkowa wycinka Lasów Równikowych i syberyjskiej tajgi. Dla kasy. Dystopia Nolana może czekać za rogiem.

O aspiracjach

Nie taki świat sobie wymarzyliśmy. Katastrofa ekologiczna w „Interstellar” powoduje cofnięcie się cywilizacyjne. Nie ma pieniędzy na jedzenie, tym bardziej nie ma pieniędzy na badania. Cooper mówi, że nie do tego zostaliśmy stworzeni. „Interstellar” daje odpowiedź do czego zostaliśmy stworzeni. Do tego, by przekraczać siebie, robić następny krok. To właśnie spowodowało, że wyszliśmy z jaskini, opanowaliśmy ogień, wykorzystaliśmy koła, zbudowaliśmy katedry i rakiety. Chęć zrobienia następnego kroku, następnego odkrycia. I mimo, że u Nolana, z jednej strony ten pęd jest przyczyną upadku, jest jednak też tym, co daje nadzieję, na to, że można się z tego upadku podnieść.

To chęć aspirowania i rozwoju jest tym, co powoduje, że nie siedzimy w kucki obgryzając kości, lecz próbujemy wyprawiać się dalej, żeby zobaczyć więcej, nauczyć się lepiej i więcej zrozumieć. Nolan też próbował w „Interstellar” stworzyć nową jakość. Warto, chociażby sprawdzić, własnym okiem, nie moim, czy innego opiniującego, lecz własnym, czy mu się udało.