Lubię malarstwo. Oglądanie obrazów jest dla mnie formą relaksu, ale też praktyką uważności. Dzisiaj jednak nie o tym. Dziś o obrazach, które pozwalają na wykroczenie poza swoje ramy. Skonstruowane są w taki sposób, że głębia, która jest w nich zawarta stanowi obietnicę, zaproszenie do podróży dalej. Lubię wyobrażać sobie terytoria, które istnieją za granicą obrazu. Doliny w górach widocznych na horyzoncie. Miasta zbudowane na sennych równinach. Ukryte za kotarami pokoje. Światy po drugiej stronie lustra.
Jednym z takich obrazów jest Mona Liza Leonarda da Vinci. Krajobraz za jej plecami przypomina Pola Elizejskie, albo inną dziwną przestrzeń, w której przechadzają się duchy. Leonadro da Vinci kochał się w porach wieczornych, zmierzchu, czasie przytłumionego światła. Krajobrazy, które tworzy przedstawiane są w zamglonym, jakby rozproszonym świetle. Ten zabieg dodaje im tajemniczości. Jestem przekonana, że gdyby nie tło obrazu, sławny uśmiech Mona Lizy nie miałby takiego samego, nieodgadnionego wyrazu. Przedziwna przestrzeń, na tle której została sportretowana, jest jak odzwierciedlenie jej myśli, trudno powiedzieć co skrywa się na końcu krętych dróg czy górskich wąwozach – rajskie doliny czy śpiące smoki.
Jan van Eyck to pionier naturalnego sposobu odzwierciedlenia krajobrazu. Bogactwo w ujęciu tła w obrazie przedstawiającym kanclerza Rolin i Madonnę, jest ogromne. Z komnaty, w której trwa spokojne spotkanie Madonny i kanclerza, wychodzimy na taras, gdzie stoi dwoje ludzi. Postaci te toczą jakiś sobie tylko znany dialog przy murach, za którymi widać rzekę, most na niej, miasto, statki, zamek na wyspie, jeszcze jedno miasto i góry na horyzoncie. Wydawać się może, że to przedstawienie ujmuje cały ludzki świat, gwarny, pełen życia w biegu, zajęty swoimi sprawami. Jednocześnie w tym samym czasie i miejscu, dzieje się dialog między sacrum i profanum, który jest tematem obrazu. Wszystko to stanowi spójną kompozycję. Scena główna i jej tło dopełniają się wzajemnie. Jedno niemalże wynika z drugiego, jakby ulice miasta tam na dole, były przedłużeniami linii posadzki w komnacie, w której umieszczona została scena. Jakby niepostrzeżenie zmieniały się w ulice portowego miasta, po których kupcy jadą wozami, ze swoimi towarami, w gwarze pełnego słońca. Miasta, które długo można zwiedzać, odkrywając jego urodę.
Claude Lorrain – właściwe każdy jego obraz jest jak okno na otwartą przestrzeń. Port morski jest obrazem – kwintesencją początku podróży. Obrazuje pierwszy krok w stronę horyzontu. Tęsknotę do wyruszenia w stronę zachodzącego słońca. Wyprawę w wielką niewiadomą. „A droga biegnie w przód i w przód…” i tak dalej.
Edward Hopper jest malarzem tajemnicy. Realizm jego obrazów jest tak silny, że wrażenie które pozostawia to jakby malarzowi udało się dotrzeć do podszewki rzeczywistości, jakichś jej absolutnych granic, które w dodatku są tuż za rogiem. Przestrzeń nowojorskiego kina nie jest tu wyjątkiem. Schody, które kryją się za czerwonymi kotarami, mogą prowadzić do miejsca, w którym znajduje się rozwiązanie zagadki. Czy tak jest na pewno, czy w ogóle jest jakieś rozwiązanie, tego nie sposób przewidzieć. Może w pokoju, który spodziewam się zobaczyć na końcu schodów są kolejne schody. Jest to jednak powód, dla którego ten obraz tak bardzo mnie intryguje.
Lubię malarstwo w ogóle. Wpisuję je w CV w rubryce hobby. Malarstwo otwartej przestrzeni ma do zaoferowania dodatkowy walor – wolność imaginacji.