Dziś proponuję filmy, w których roboty są tematem przewodnim lub głównymi bohaterami całej akcji. Dotyczy to robotów sensu stricto, czyli maszyn od A do Z, dlatego w zestawieniu nie pojawiają się hybrydy maszyn i ludzi. Pomijam też „Łowcę androidów” czyli absolutny klasyk tej tematyki, ponieważ już o nim pisałam gdzie indziej.
Ja, robot (reż. Alex Proyas, 2004)
Tytuł nawiązuje do klasycznego zbioru opowiadań o robotach Isaaka Asimova. Są pewne punkty styczne z prozą Asimova, ale nie ma ich zbyt wiele. Pierwszy to stosunkowo optymistyczny wizerunek robotów ukazany w filmie, drugi to postać detektywa, w którego wciela się Will Smith, która przypomina trochę bohatera „Pozytronowego detektywa” Asimova.
Film przyzwoicie zrobiony, z dobrymi efektami specjalnymi i całkiem nieźle trzymający w napięciu, ale arcydzieło sztuki filmowej to nie jest. Świetnie natomiast pasuje do konsumpcji sobotniego obiadu.
To co według mnie najbardziej w filmie interesujące to wyraźnie postawione zagadnienie różnic między człowiekiem a robotem, w szczególności różnic pojawiających się na płaszczyźnie etycznej i emocjonalnej. To klasyczne pytanie robotyki – czy roboty mogą odczuwać świat podobnie jak ludzie? Przyznaję, że autorom filmu udało się ciekawie zobrazować ten dylemat.
Druga rzecz, która mi się podoba to ogólna estetyka otoczenia, w którym cała historia się dzieje. Świetnie wykonany wygląd miasta, design i duża ilość pastelowych, jasnych kolorów sprawia, że film przyjemnie się ogląda. Jakby tak wyglądały miasta przyszłości to naprawdę nie mam nic przeciwko funkcjonowaniu w ich obrębie.
Jedyny minus, nie powiem wada, bo to byłoby za dużo powiedziane to główny bohater – dzielny detektyw. Ogólnie mam jakiś problem z Willem Smithem, który drażni mnie przez narzucające się skojarzenie jego sposobu poruszania z tanim, raperskim luzem typu yo men, yo, yo men. Tutaj konkretnie Will Smith jest mało przekonywujący. Myślę, że inny aktor trochę lepiej mógłby opowiedzieć tę postać. Nie będę się jednak czepiać bo ogólnie film jest na plus.
Automata (reż. Gabe Ibanez, 2014)
To najnowsza produkcja w zestawieniu, niewątpliwie ciekawa i godna polecenia. Podaje ją jako drugą, dlatego, że też wykorzystuje wątki z prozy Asimova – wizja miasta i społeczeństwa przyszłości w tym filmie przypomina mi ”Pozytronowego detektywa”.
Dawno nie widziałam Antonio Banderasa w tak interesującej roli. Dobrze odtworzony jest klimat podupadłej cywilizacji, postapokaliptyczny, trochę mroczy, brudny i ogólnie wieje grozą. W upadających miastach, trwających na granicy ekologicznej pustyni roboty są tanią siłą roboczą wykorzystywaną do każdej pracy. Z Asimova zapożyczona jest też koncepcja praw ograniczających ich programy: zakaz skrzywdzenia człowieka, zakaz samozniszczenia i zakaz przerabiania samych siebie czyli de facto zakaz rozwoju. Wokół tego ostatniego koncentruje się cała problematyka filmu. Naturalną cechą każdego organizmu żywego jest dążenie do rozwoju i wzrostu, pod tym względem roboty okazały się zdecydowanie organizmami żywymi. W tą historię wplątany zostaje urzędnik z działu ubezpieczeń producenta robotów (Antonio Banderas, który na pewno w tym filmie nie przypomina amanta), wypalony, przytłoczony życiem, który będzie musiał poradzić z sobie z sytuacjami, które zweryfikują jego sposób postrzegania świata.
Terminator 2 (reż. James Cameron, 1991)
Mam ogromny sentyment do tego filmu i uważam, że nadal jest jedną z najlepszych historii filmowych o robotach. Wykreowany przez Arnolda Terminator T – 800 to rewelacyjna postać. Od pierwszej sceny, w której to nagi jak go Pan Bóg stworzył (a właściwie nagi jak go Człowiek stworzył) Terminator ląduje na zapleczu baru dla twardzieli, po końcową scenę pożegnania, Arnold jest znakomity – tej roli nie dało się lepiej obsadzić.
Jednak powód, dla którego najbardziej lubię ten film to wyjątkowe bogactwo smakowitych konstrukcyjnie scen. Te sceny opierają się na prostych schematach, ale może dlatego właśnie są tak dobre np. scena z różami, w której kwiaty lądują na ziemi przy rozpakowaniu przez terminatora broni. To przecież jest tandetny zamysł – te spadające, delikatne, czerwone jak krople krwi róże w kontraście z ciężką bronią – guns’n roses cholera, a za każdym razem powoduje u mnie lekki dreszczyk. To jest właśnie całe piękno dobrze zrobionego kina pop, które umiejętnie gra na nutach kiczu. W Terminatorze 2 jest tego sporo. Kolejna scena to telefon do przybranych rodziców, których terminator i nieletni John Connor próbują ostrzec przed T – 1000 – jeżeli nie znasz tej scen, czas najwyższy ją poznać. Jest też oczywiście scena, w której John uczy Terminatora uśmiechu – tu ciekawostka, scena ta jest wzorowana na sytuacji opisanej w jednym z opowiadań z przywoływanego przeze mnie już „Ja robot” Asimova. To już trzeci film w tym zestawieni, który do niego nawiązuje, co skłania mnie do stwierdzenia, że warto czytać klasykę SF. Warto też po raz kolejny, w moim przypadku chyba po raz dwudziesty, oglądać Terminatora 2.
A.I. Sztuczna inteligencja (reż. Steven Spielberg, 2001)
Teraz zrobi się bardo serio – to jeden z najlepszych filmów SF podejmujących temat sztucznej inteligencji. W mojej ocenie nie przebił „Łowcy androidów” Ridley’a Scott’a, ale nie zmienia to faktu, że jest obrazem najwyższej klasy. Mariaż Stevena Spielberga i Stanley’a Kubrick’a, który dokonał się na użytek produkcji tego filmu dał znakomite efekty. Jest to spójna, bardzo dobrze opowiedziana wizja świata przyszłości, w której roboty funkcjonują w ludzkim społeczeństwie, jednak, delikatnie rzecz ujmując, nie na takich samych prawach jak ludzie. Motywem przewodnim filmu staje się podróż głównego bohatera, robota – dziecka w poszukiwaniu jego twórców. Historia podobna do opowiedzianej w „Łowcy androidów”, prawda? Tym razem jednak staje się jeszcze bardziej smutna, dlatego, że android jest dzieckiem w wieku około ośmiu lat. W tym filmie dylemat dotyczący człowieczeństwa robotów został rozstrzygnięty na korzyść robotów w sposób nie pozostawiający wątpliwości – ten konkretny robot to chłopiec, zagubiony we wrogim świcie, który próbuje zrozumieć swoje w nim miejsce i w jakiś sposób chyba też ocalić jednak wiarę w ludzi.
To bardzo dobrze zrobiony warsztatowo film pod każdym względem – zdjęć, efektów specjalnych, montażu itp. itd., jednak jego najmocniejszą stroną są główni bohaterowie. To postaci złożone, głęboko przeżywające świat w sposób indywidualny i dojmujący. Wszyscy najważniejsi bohaterowi są robotami – mały David, Żigolak Joe czy robot – miś, który jest postacią mistrzowską – jego mimika i wyraz oczu odzwierciedlają życiowe doświadczenie i mądrość tej istoty, która ma być z założenia tylko mechaniczną zabawką.
Ten film jest smutny, piękny, ale bardzo smutny, głównie dlatego, że roboty są w nim bardziej ludzcy niż ludzie, którzy ich stworzyli. Jest to też obraz, który koniecznie trzeba zobaczyć, bo problem sztucznej inteligencji jest tu także okazją do rozważenia istoty człowieczeństwa.
Wall-E (reż. Andrew Stanton, 2008)
Last but not least. Wall-E jest strasznie uroczy. Nie da się nie lubić tego małego robota o wielkim sercu, sprzątającego zaśmiecony przez ludzi świat. Subtelny sposób przedstawienia swoistego świata wewnętrznego tej niewielkiej maszyny i jego tęsknoty za relacjami z innymi stworzeniami, bez użycia w tym celu dialogów, jest ujmujący. Wall-E to jeden z najcieplejszych filmów jakie widziałam. Oczywiście ten film jest trochę naiwny. Jednak w tym też jest jego uroda. To zabieg celowy. Wall-E to jedna z produkcji, której funkcją jest podniesienie oglądających na duchu oraz wzruszenie ich. Trafia do głęboko w ludziach zakorzenionego uczucia, że świat powinien być takim miejscem, w którym dobro i proste zasady z niego wynikające wygrywają oraz wiary, że gdzieś za rogiem jest lepsza przyszłość, którą można dzięki wierze w takie przesłanie zbudować. Jeżeli chwilowo brakuje ci w życiu happy endu, ten film jest w sam raz, żeby przypomnieć sobie jak taki happy end wygląda, a nawet uwierzyć że naprawdę może się zdarzyć.