Recenzje

5 filmów na sobotę z diabłem

W ramach czasów pod znakiem diabła proponuję pięć filmów (a właściwie 4 filmy i jedną sztukę, żeby być precyzyjnym), których głównym bohaterem jest diabeł. Diabeł w różnych wcieleniach.

Omen (reżyseria Richard Donner, 1976 r.)

Film, który udowadnia, że kino grozy to przede wszystkim odpowiednie budowanie napięcia i atmosfera. Nie musi ociekać krwią żeby przerażać. W tym filmie najbardziej przerażające sceny nie są brutalne. To momenty niedomówień i sugestii. Oglądałam tylko raz w wieku, w którym na pewno nie powinno się oglądać horrorów. Do dziś pamiętam obraz nawiedzonego dziecka w chwili, w której obecność szatana w nim, staje się oczywista. Jest to obraz niezwykle wiarygodny. Niemałą zasługę w stworzeniu takiego klimatu mają świetne zdjęcia i muzyka, która niemalże dotyka skóry jak zimna dłoń.

Nie mam inklinacji w kierunku namawiania kogokolwiek do oglądania horrorów. Sama ich nie oglądam, ponieważ nie jestem w stanie wytrzymać napięcia, a strach jest emocją, której nie lubię i dobrowolnie jej nie szukam. W tym tygodniu jednak motyw diabła przypomniał mi o filmie „Omen”. Z przyczyn oczywistych. „Omen” to horror, którego fabuła opiera się na wcieleniu szatana w dziecko. Mamy tutaj do czynienia z zaskakującym zabiegiem. Dziecko w kulturze europejskiej (raczej współczesnej, bo nie zawsze tak było) jest uosobieniem niewinności, którą należy chronić. Pomysł wcielenia czystego zła w dziecko jest zatem przewrotny. Wzmacnia też efekt grozy. Ponadto daje ogromne możliwości nakreślenia psychologicznego wymiaru postaci, które MUSZĄ (w pewnym momencie naprawdę nie mają już żadnego wyjścia) uwierzyć, że dziecko jest demonem. Wyobraź sobie siebie w takiej sytuacji. Jak długą i trudną drogę musi przebyć osoba stająca twarzą w twarz z takim zjawiskiem. Damien – dziecko – szatan jest jednak bardzo sugestywnie zagrany i nie sposób zaprzeczyć, że patrzymy na antychrysta. Byłoby to oczywiste nawet bez znamienia 666 ukrytego w jego włosach. Wyraz twarzy tego dziecka i oczy, które są zimne jak dwa kawałki lodu zdradzają jego naturę.

Co dla mnie istotne – film ten przypomina, że to, co nazywamy szatanem może mieć różne wcielenia. Zło pojawia się w naszym życiu pod różnymi postaciami. Bywa ubrane w bardzo atrakcyjne kształty. Kolorowe szatki, powabne perfumy, popularność i blask są atrakcyjne. Jednak w dłuższym okresie czasu nie są w stanie ukryć tej zimnej pustki piekła, która rodzi bezinteresowną nienawiść. A jedyny omen jaki może nam dać, to zniszczenie.

Constantine (reżyseria Francis Lawrence 2005 r.)

Temu filmowi brakuje subtelności jaką miał „Omen”. Z założenia. Film jest ekranizacją komiksu „Hellblazer”. Diabły są w nim oczywiste, mają szpony, ogromne zęby, skrzydła i inne przymioty przypisywane diabłom. John Constantine jest egzorcystą, którego zadaniem jest bronić ludzki świat przed legionem diabła.

Są trzy powody, dla których warto zobaczyć ten film:

  • Keanu Reeves – jak zawsze przystojny,
  • Rachel Weisz – jak zawsze pełna naturalnego wdzięku,
  • Tilda Swinton – jak zawsze przedziwnie piękna.

Dzięki nim pomiędzy sieczką atakujących bestii z piekła rodem, zdarzają się momenty, które uwodzą. Dialog między archaniołem Gabrielem (Tilda Swinton) a Johnem Constantine na temat jego szans na zbawienie ma w sobie rodzaj surowego piękna. Gabriel w prostym, czarnym garniturze, jak poeta – buchalter, z twarzą Tildy Swinton jest dandysem nieba. John Constantine też nie wygląda na wysłannika Pana. Żaden z niego ideał. Urodził się obdarzony zdolnością rozpoznawania demonów. Nie uważał jej za dar i nie chciał przyjąć. Dręczące go wizje doprowadziły do próby samobójczej. Stąd problemy z buchalterem nieba. Constantine jest cynicznym, szorstkim introwertykiem. Nałogowo pali papierosy i nie stroni od alkoholu. Znakomita większość kobiet zakochałaby się w nim po pierwszej rozmowie. Taki mamy klimat. Dla niego musiałam obejrzeć ten film. Zdaje się, że współcześni bohaterowie niekoniecznie idą do nieba. Miejmy nadzieję, że tak jak Mistrza z „Mistrza i Małgorzaty”, szatan zabiera ich do miejsca, w którym będą mieli spokój – „on nie zasługuje na niebo, zasługuje na spokój”.

Adwokat diabła (reżyseria Tony Hackford 1997 r.)

Keanu Reeves po raz drugi. Tym razem jako młody, zdolny, a nawet błyskotliwy prawnik. Żeby być dobrym prawnikiem trzeba mieć w sobie coś z gracza i psychologa. Przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, gdzie jest silna pozycja ławy przysięgłych. Kevin Lomax (Keanu Reeves) niewątpliwie ma to coś. Po wygranej sprawie, której zresztą nie wygrywa czystymi metodami (ale wiadomo – ambicja), otrzymuje propozycję pracy w znanej kancelarii w Nowym Yorku. Nie przypuszcza, że sam staje się częścią gry prowadzonej przez bardzo groźnego przeciwnika. Bowiem właściciel kancelarii – John Milton, jest samym władcą piekieł. Al Pacino w roli Johna Miltona stworzył znakomitą kreację. Rola szatana daje mu ogromne możliwości pokazania aktorskiego kunsztu. Widać, że postać i jej rozwój jest bardzo dobrze przemyślany. Nazwisko też zapewne nie jest przypadkowe. Nawiązanie do autora poematu „Raj utracony” jest czytelne. Nikt chyba tak jak Milton nie nadał szatanowi romantycznego wymiaru, niezrozumianego buntownika. Szatan w „Adwokacie diabła” próbuje wykorzystywać również takie konotacje, by stać się atrakcyjnym. I jest niewątpliwie kuszący – bardzo inteligentny, bogaty, o wyrafinowanym guście konesera, który bawi się swoimi grami, z czasami łobuzerskim uśmiechem i nieodpartą racjonalnością argumentów. Młody, ambitny Lomax po prostu musi go podziwiać. Reprezentuje przecież wszystko, czym chciałby się stać.

Czy na pewno? Film wyśmienicie pokazuje stopniowy rozkład, który postępuje, kiedy do życia wkracza szatan i to co sobą reprezentuje. Lomax przybywa do Nowego Yorku jako szczęśliwy małżonek młodej, pięknej i ciepłej dziewczyny (w tej roli bardzo dobra Charlize Theron). Stopniowo, zajęty sprawami kancelarii, swoim mocodawcą, a tak naprawdę sobą i swoim ego-sukcesem, oddala się od żony. Ambicja, kariera, światowe życie, które go pochłania powoduje, że traci z oczu osobę, która była dla niego najważniejsza. Pozostawia ją osamotnioną w najgorszych momentach jej życia, kiedy atakuje diabeł. Traci też do niej zaufanie. Powoduje to rozpad relacji. Relacji, która była centralną wartością w jego życiu.

Film znakomicie obrazuje jak szatan wykorzystuje ludzkie słabości, by pochłonąć swoją ofiarę. Zastawia pułapki, ale sieci, które w tym celu wykorzystuje są już w nas. Dlatego pod koniec filmu może rozpocząć od nowa swoją zabawę: „Próżność to zdecydowanie mój ulubiony grzech”. Film ten na pewno warto sobie przypomnieć. Niestety nadal jest aktualny.

Dziewiąte wrota (reżyseria Roman Polański 1999 r.)

To nie jest bardzo dobry film, niestety. Polański tym razem trochę jednak mija się z własnym poziomem. Można go jednak obejrzeć wieczorową porą, w ciemności, która sprzyjać będzie podkręceniu klimatu, lecz to wszystko. Historia sama w sobie jest ciekawa. Główny bohater – Dean Corso (Johnny Deep), wielbiciel książek, otrzymuje zlecenie odnalezienia wyjątkowej księgi – „Dziewięć wrót królestwa cieni” . Od tego rozpoczyna się jego dziwna podróż pełna trupów, zagadek, tajnych stowarzyszeń i satanistycznych symboli. Niestety film pozostawia pewien niedosyt. Ma się wrażenie, że potencjał tej opowieści nie został do końca wykorzystany.

Oczywiście Johnny Depp jest uroczy jako trochę zagubiony intelektualista, a Emmanuelle Seigner bezpretensjonalnie piękna, ale to trochę za mało, żeby stworzyć fascynujący film. Ciekawy jest tu jednak, w pewnym aspekcie, motyw szatana, który, jak się okazuje, dopuszcza do tajemnicy tego, którego wybierze, nie tego, który bardzo tego pragnie.

Przy odpowiednim nastawieniu – to znaczy przy braku nadmiernych oczekiwań i wejściu w sprzyjający klimat, opisany jak wyżej + świeczki, kadzidła i tym podobne, co tam wyobraźnia podpowie, film może dobrze się oglądać, a nawet dawać efekt przeniesienia do innej rzeczywistości, tak ceniony przeze mnie w filmach. Poza tym warto obejrzeć, dla zakończenia, bo uważam, że puenta jest naprawdę dobra.

Igraszki z diabłem (reżyseria Tadeusz Lis 1979 r.)

I tutaj powstaje wyłom w zestawieniu filmów, ponieważ „Igraszki z diabłem” nie są filmem. To spektakl Teatru Telewizji z 1979 r. Nie mogłam go jednak pominąć dokonując wyboru z diabłem. Pamiętam z dzieciństwa, oglądałam niedawno, wciąż uwielbiam. Przedstawienie na podstawie sztuki Jana Drdy pod tym samym tytułem jest przezabawne. Oczywistą inspiracją jest tradycja plebejska przedstawienia diabła. Pisałam o niej już w tekście dotyczącym zbioru podań „Jak Boruta zakochał się w karczmarzowej córce”. Główny temat sztuki to – jak przechytrzyć diabła, który próbuje nas przechytrzyć.

Jest zatem, rzecz oczywista, diabeł – rodem z ludowej baśni (w tej roli wspaniały Marek Kondrat, trzydzieści lat wstecz, szczuplutki jak igiełka), osobnik sprytny, odziany z lekka po niemiecku, z bródką w szpic, lisek chytrusek, elegancik, psia jego jucha, niezwykle elokwentny.

Są też diabły pośledniejszego gatunku, niewykształcone, rogate i kudłate, które nadają się jedynie do straszenia ludzi w starych młynach. W jednego z takich diabłów prostych jak kij od cepa biesów, wciela się Janusz Gajos, który jest w tej roli mistrzowski. Rozwija zresztą te wcielenie w równie dobrym co „Igraszki…” przedstawieniu „Zapomniany diabeł”. W tej sztuce jego poburkiwania i pochrumkiwania, walki z własnym ogonem, urzekająca prostata logiki, zgodnie z którą podejmuje decyzję, że on nie chce do piekła i woli z babą żyć, powodują zdrowy, radosny śmiech. W duecie z Anną Seniuk, która gra ową babę tworzą niezwykle komiczny, ale też momentami wzruszający mariaż.

Wracając do „Igraszek” – w szranki z pomiotem piekieł wszelakim – od diabłów wysokiego szczebla, przez średnie i niskie, a nawet z samym księciem piekieł, staje pewny siebie, wesoły wiarus (Marian Kociniak). Marian Kociniak talent komediowy udowodnił wystarczająco w „Jak wywołałem II wojnę światową” więc nie ma sensu za dużo zachwalać. Tutaj też świetnie się sprawdza. Jak już pisałam gdzie indziej – w podaniach ludowych często występuje postać żołnierza lub chłopa, którego bystry umysł jest w stanie mierzyć się z diabłem i diabła wykiwać. Marcin Kabat jest właśnie taką postacią. Pójdzie do samego piekła, żeby targować się o duszę dziewcząt, które naiwnie podpisały cyrografy z diabłem.

Galeria postaci w tej sztuce, czerpie z folkloru, ale jest też uniwersalna. Typy charakterów przedstawione w sztuce można spotkać po dziś dzień. Uniwersalny jest też temat, który mimo, że żartobliwie przedstawiony jest bardzo ważny. To igraszki z diabłem, lecz pomiędzy tymi igraszkami widać też zwyczajne, proste dobro, dobre serce wiarusa Marcina Kabata. Polecam z całego serca. Świetna zabawa, ale też dająca do myślenia.