Ta książka przypomina bieganie po kałużach, które powstały po letnim deszczu; słońce mieniące się między liśćmi brzozy; zapach świeżo skoszonej latem trawy. Powroty do krainy dzieciństwa namalowane są tutaj z ogromną gracją.
Na „Green town” składają się cztery książki: „Słoneczne wino, „Pożegnanie lata”, „Letni ranek, letnia noc” i „Jakiś potwór tu nadchodzi”. Akcja krótkich opowiadań, dzieje się w małym, amerykańskim miasteczku w latach 30- tych ubiegłego wieku. Historie snują się wokół rodziny Spouldingów, a głównymi ich bohaterami, zazwyczaj są Douglas Spoulding, lat dwanaście i jego młodszy brat Tom. Opowieści są nie tylko zaskakujące, ale skrywają też mądrość, stopniowo odkrywaną przez młode pokolenie. Przekazywana jest przez nestora rodu, dziadka Spouldinga, między wierszami, ukazując wartość codziennych zjawisk, które są tuż obok. Świat jest tajemniczym miejscem, gdzie wyprawa po leśne winogrona przynosi objawienie; w wąwozie czają się mordercy; a przegrana w wojnie pokoleniowej okazuje się być sukcesem. Wszystko może być fantastyką. Zegar na wieży ratusza odmierzający krople czasu płynące ku śmierci. Babcina spiżarnia. Weranda zalana światłem księżyca i powietrze zamknięte w szklanych flaszkach, podarowanych przez handlarza starzyzną. Wspaniale jest zanurzyć się w tym klimacie, słońca i chybocących się cieni.
Czy oni też to czuli? Czy słyszeli jak jesienne kasztany spadają na miękką ziemię tłumionym stukotem jakby kocich łap? W tej chwili na wszystkim kładł się niezmienny, błękitny, zabłąkany zmierzch i kamienie mieniły się drobinkami światła wszędzie tam, gdzie dawniej przysiadały żółte motyle, żeby wysuszyć skrzydła.
Czytając te książki mam stale uśmiech na twarzy. W przestrzeni „Green town” ludzkie wady i mankamenty traktowane są z wyrozumiałością, ludzie dostają drugą szansę i możliwe jest porozumienie. Świat nie jest też miejscem oczywistym, lecz zmiennym, tętniącym życiem fenomenem, w którym rutyna jest tylko pozorna. W dodatku język, którym posługuje się autor jest barwny i soczysty, tak że prawdziwą przyjemnością jest obcowanie ze sztuką słowa na takim poziomie. Często wracam do opisów i zdania czytam po kilka razy, bo tak dobrze to wszystko brzmi. Ray Bradbury kojarzył mi się przez całe życie z „twardą” fantastyką, może dlatego, że postrzegałam jego twórczość przez pryzmat, chyba najbardziej znanej książki tego autora – „451 stopni Fahrenheita”. Byłam mile zaskoczona konwencją „Green town”. Zastanawiam się czy w ogóle i do jakiego stopnia świat „Green town” wpłynął na Spilberga i jego „E.T.” albo „Strangers things” albo „To” Kinga (w tym przypadku aż trudno nie uwierzyć w inspirację czytając „Jakiś potwór tu nadchodzi”), bo atmosferycznie to podobne zjawiska.
Trzeba czytać dopóki jeszcze lato, bo lato jest w tej książce w pełni.