Miałam nie pisać o filmie „Birdman”. Podchodziłam do niego jak pies do jeża, zapewne z lenistwa, bo wiedziałam, że będzie to film trudny. Dlatego obejrzałam go dopiero po rozdaniu Oskarów. I dalej trwałam w postanowieniu, że nie będę o nim pisać. Jednak ten film nie daje mi spokoju. Nie dawał mi spokoju podczas jego oglądania i dalej nie mogę odczepić go od swojej głowy. Co chyba najlepiej świadczy o tym jak cholernie dobry jest to film. I po prostu nie da się go przemilczeć.
To nie jest kino lekkie, łatwe i przyjemne
Recenzje „Birdmana” i opinie dotyczące tego obrazu niejednokrotnie głoszą, że jest to de facto kino dla filmowców. Łatwo o taką klasyfikację, bo rzecz dzieje się w środowisku aktorskim i niewątpliwie obnaża mechanizmy jego funkcjonowania. Z jednej strony jest subtelną drwiną, a drugiej strony ukłonem wobec tego światka, ponieważ od strony formalnej jest to kino wyrafinowane, które na pewno przypadnie do gustu koneserom. Oskar za zdjęcia jest całkowicie zasłużony, bo zrobienie filmu jednym ujęciem (prawie jednym) jest prawdziwym majstersztykiem. Powoduje oczywiście też, że nie jest to film łatwy w odbiorze. Przez zastosowanie takiej techniki, widz ma wrażenie oglądania spektaklu teatralnego, a jest to przedstawienie bez żadnych przerw miedzy aktami, więc wymaga dużej koncentracji, co jest męczące. Jednak dzięki temu zabiegowi film cały czas trzyma w ogromnym napięciu, dodatkowo podkręcanym przez muzykę wygrywaną na perkusji. W całości, od strony formalnej, ten film jest jak bardzo dobry jazzowy koncert. Zresztą takie inspiracje są w nim widoczne. A jazz jest muzyką wymagającą. Jednak moim zdaniem nie jest to film hermetyczny. Ponieważ jak głosi tytuł tego tekstu, „Birdman”
Jest filmem o każdym z nas
Głównym bohaterem jest starzejący się aktor jednej roli Riggan Thompson. Znany jako odtwórca roli komiksowego bohatera – „Birdmana”, próbuje wrócić do gry wystawiając na Broadway’u spektakl znacznie bardziej ambitny niż jego dotychczasowe osiągnięcia. Jest oczywiste, że tej roli po prostu nie mógł zagrać nikt inny, tylko Michael Keaton, nawiązanie do „Batmana” jest tutaj czytelne. Keaton gra więc w pewien sposób samego siebie i wykorzystuje szansę jaką dała mu ta rola w 100%. Nominacja do Oskara jest ogromnym sukcesem w jego karierze i jest w pełni zasłużona, bo to rola bardzo dobrze zagrana, wręcz wbijająca w fotel. W dodatku partneruje mu równie dobry Edward Norton. Nie oglądałam jeszcze „Teorii wszystkiego”, ale nie wierzę, że Eddie Redmayne był w stanie przebić rolą Stephena Howkinga to wykonanie.
Riggan Thompson przez cały film szarpie ze sobą samym, rodziną, otoczeniem, głosem w swojej głowie, środowiskiem. Jak my wszyscy. Wszyscy jesteśmy Thompsonami lub w pewnym momencie naszego życia nimi będziemy. W pierwszej scenie Birdman zadaje sobie pytanie – co on właściwie tutaj robi? To jest pytanie, które pojawia się w głowach milionów ludzi na całym świecie, niezależnie od tego czy są nauczycielami, programistami, kierowcami, sprzedawcami, aktorami. I jak każdy z nas, główny bohater próbuje nadać sens swojej egzystencji i być kochanym. Jest to pokazane w sposób przejmujący, a jednocześnie komiczny. Jego walka i determinacja z jaką próbuje stworzyć coś co miałoby znaczenie jest wycieńczająca i tak intensywna, że graniczy z szaleństwem.
Chodzimy po krawędziach próbując się uwolnić
I nie on jeden chodzi przez pokoje i korytarze tego przedziwnego teatru próbując się w nich odnaleźć, zaistnieć na scenie swojego życia i w końcu oderwać się od ziemi i latać. Moim zdaniem mu się udaje, chociaż wiem, że mogą być inne głosy, bo rozwiązanie akcji nie jest do końca jednoznaczne. Jednak chcę wierzyć, że Rigganowi się udaje, i nie chodzi tu o 250 tysięcy odsłon na Youtube, tylko uwolnienie się, wyrwanie się z życiowej gonitwy. Dla mnie, w istocie, o tym jest to film. Zapewne dlatego nie mogę przestać o nim myśleć.