Mank jest filmem biograficznym, traktującym o scenarzyście Hermanie J. Mankiewiczu. Mankiewicz napisał scenariusz do filmu, przez wielu, uważanego za najlepszy film w dziejach kina, czyli „Obywatela Kane”. Za scenariusz ten, otrzymał współdzielonego z Orsonem Wellesem Oscara. Temat powstawania scenariusza musi być zatem intrygujący. Jednak „Mank” nie jest filmem łatwym do przyswojenia. Dodatkowo, bez znajomości „Obywatela Kane”, trudno jest zrozumieć wszystkie odniesienia i wątki. Przyswojenie „Manka” wymaga wysiłku związanego z sięgnięcie do historii kina, ale też koncentracji uwagi, bo dialog ściele się gęsto, postacie migają na ekranie w tempie zmieniającego się kalejdoskopu, a historia pisania scenariusza przełamywana jest licznymi retrospekcjami. Jednak w mojej ocenie, warto ten wysiłek podjąć.
Dla mnie „Mank” był trochę jak tornado z „Czarnoksiężnika z Oz”, które zabrało mnie w dziwną podróż. Mankiewicz, tak się składa, był współautorem scenariusza do „Czarnoksiężnika z Oz” z 1939 r. więc analogia nasuwa się sama. Ten obraz to czarno – biała karuzela, która wylądowała w 1940 r. w Hollywood czasu kryzysu. Jeden z tych filmów, które traktują same o sobie. Po bardzo dobrym „Pewnego razy w Hollywood” z zeszłego roku, dostajemy kolejny, frapujący flirt z historią kina. W wymiarze dekadencji przypomina mi „Bulwar zachodzącego słońca”, ale też „Las Vegas Parano”, bo w końcu Mank to również wielki pan alkoholik. Gary Oldman dostał możliwość pokazania swoich umiejętności warsztatowych, co oczywiście wykorzystał, ale odnoszę wrażenie, że jego kreacja tak dalece zdominowała ekran, że inne postaci znikają przy nim, jak nieistotni statyści, nawet postacie z założenia pierwszoplanowe. Nie do końca jest to trafione. Jedyną osobą, która tak naprawdę partneruje w tym filmie Oldmanowi, a nie tylko krąży wokół niego, jest Amanda Seyfired w roli Marion Davis, partnerki Heartsa. Dobrze pokazana jest chemia między nimi, zarazem lekkość i ciężar tej relacji z piękną główką, która nie jest tak głupia jak udaje, że jest. W ogóle lepsze są partie z kobietami, nie wiedzieć dlaczego. Całkiem dobrze wygląda wątek z Ritą Alexander, stenotypistką Manka ( w tej roli Lilly Collins) – ich relacja rozwija się od znajomości na gruncie pracowym, po relacje intymną dwójki ludzi, którzy potrafią znaleźć w sobie oparcie. Żona Manka (Tuppence Middleton) też jest ok i tutaj również można było zbudować ciekawą interakcję. Niestety kuleją sceny męsko – męskie, może z wyjątkiem sprawy z Shellym Metcalfem (Jamie McShane), ale tutaj mamy do czynienia z wysokim poziomem dramaturgii więc to w produkcji na takim poziomie raczej nie mogło się nie udać. Szczególnie niedosyt pozostawia relacja Mank – Welles, tak jakby twórcy obawiali się, że postać Wellesa może przytłoczyć głównego bohatera.
W „Manku” mamy taki zgiełk postaci i zdarzeń, w dodatku jeszcze bardziej zagmatwany przez rodzaj przyjętej narracji, skaczącej w retrospekcję, że łatwo się w tym filmie zagubić. Jego docenienie możliwe jest tylko przy gdy uważnie śledzi się akcję. Ma też jednak niezaprzeczalnie momenty błyskotliwe, na przykład scena zawierająca historię o małpce jest absolutnie mistrzowska. Do tego fenomenalne kadrowanie i zdjęcia, a także muzyka podkreślająca obraz, dają film wysokiego poziomu. W mojej ocenie smakowite są intelektualne gry w dialogach. Bywa, że w przypadku takiego stylu łatwo wpaść w przeintelektualizowanie ocierające się o pretensjonalność, ale w tym przypadku, twórcom udaje się uniknąć tej pułapki. Efektem jest urzekająca rapsodia o Hollywood czasu kryzysu. Wątki polityczne, mimo że istotne fabularnie, nie są dominantą, a kolejnym pretekstem pozwalającym pokazać ludzi filmu i machinę iluzji. Jest ten film także hołdem dla roli scenarzysty, często niedocenianej.
Fincher czerpie z „Obywatela Kane”, ale czy udaje mu się zbliżyć się do arcydzieła? I czy taki był w ogóle jego zamysł? Czy mamy do czynienia tylko z dopracowaną do granic grą? Czas pokaże. Każdy musi to ocenić sam.