Rozdano nagrody Emmy. Najlepsze seriale wybrano, klamka zapadła. Własnym oczom nie mogę uwierzyć. Niekwestionowanym zwycięzcą, który zgarnął najwięcej statuetek jest „Breaking bad”. Nic nie mam do tego serialu. Można pooglądać. Po prostu to nie jest moja bajka. Nie można mu odmówić tego, że jest dobrze zrobiony, zagrany napisany itp. Ale, ale, po trzy razy ale to jest niemożliwe oraz nieprawdopodobne, że ten serial wygrał z „True detective”. To nie jest po prostu ta sama liga. „True detective” jest najlepszym, co miała do zaoferowania forma serialowa, nie tylko w ostatnim roku, ale w ostatnich latach. „True detective” to arcydzieło w dziesięciu odcinkach. Nagroda za reżyserię? – wolne żarty. A gdzie pozostałe? Takiego aktorskiego tandemu jak Matthew McConaughey i Woody Harrelson dawno nie widzieliśmy na małym ekranie, i moim zdaniem długo nie zobaczymy. Od pierwszego odcinka „True detective” nie pozwala o sobie zapomnieć. Jest uzależniający. Muzyka ilustrująca krajobrazy Luizjany hipnotyzuje. Narracja, która powoli rysuje opowieść, odpowiada atmosferze miejsca, a w którym dzieje się akcja. Od obrazu do obrazu, od słowa do słowa, układa się historia, opowiadana z dwóch różnych perspektyw, przez dwóch zupełnie innych ludzi. Mistrzostwo gry aktorskiej, powoduje, że zapominamy zupełnie, że to w ogóle są aktorzy. McConaughey i Harrelson stworzyli żywych, pełnokrwistych i bardzo prawdziwych ludzi. Ponadto, co dla mnie niezwykle istotne, to nie jest opowieść jedynie o tym, jak dwaj detektywi prowadzili śledztwo w sprawie bardzo dziwnego morderstwa i jak to się skończyło. O tym przeczytacie w każdym opisie serialu. Jednak fabuła jest tutaj także pretekstem, żeby opowiedzieć uniwersalną historię o zmaganiu się dobra i zła w ludziach. Historię, w którą tak naprawdę, wszyscy jesteśmy uwikłani w swoich codziennych wyborach. Bohaterowie „True detective” nie są kryształowo czyści i nie są wolni od słabości. W czym po prostu są ludzcy. Ale są też zdeterminowani, żeby doprowadzić sprawy do końca i zatrzymać mordercę. Ostatni odcinek, który stanowi uwieńczenie akcji, jest mistrzowski. Niezwykle trudno jest poprowadzić opowieść tak, aby przez cały czas utrzymywać napięcie, aż do punktu kulminacyjnego, który stanowi uwolnienie emocji w taki sposób jak robi to „True detective”. Dorównuje w tej kwestii najlepszym greckim tragediom. Twarz miałam mokrą od łez.
Dlatego całą sobą z wykrzyknikiem pytam raz jeszcze do cholery – co to była za decyzja?
Na pocieszenie, po tym niezrozumiałym dla mnie werdykcie, zostaje mi to, że mój drugi ulubiony serial ostatnich lat – „Sherlock Holmes”, ze świetną rolą Benedicta Cumberbatcha , zgarnął siedem statuetek. Jednak przy całej sympatii i uwielbieniu dla głębokiego, uwodzącego głosu pierwszoplanowego aktora – to również nie jest „True detective”. To jakby porównywać bardzo dobrego malarza np. Annibale Carracci – z geniuszem Caravaggia. Cieszy oko, ale już tak bardzo nie porusza.