Recenzje

„W drodze” reż. Walter Selles – z serii filmy, które warto zobaczyć

Ekranizacja kultowej powieści Jacka Kerouaca „W drodze” musiała być dla reżysera wyzwaniem. Książka jest legendą bitnikowej rewolucji i dziełem o ogromnym znaczeniu, nie tylko dla kultury amerykańskiej. Należy do książek, o których przynajmniej się słyszało. Reżyserowi udało się w tym przypadku na pewno oddać klimat lat pięćdziesiątych XX w. Ameryki Północnej i atmosferę kontrkultury tamtych lat.

Fabuła filmu, podobnie jak książki zbudowana jest wokół postaci Deana Moriarty, charyzmatycznego i obdarzonego niezwykłym urokiem osobistym młodego mężczyzny. Reszta bohaterów orbituje wokół niego, przyciąga ich jak ćmy lgnące do lampy. Wszyscy pragną Deana, który jest ikoną buntownika. W ciągłym biegu, popada w konflikty z prawem i rozkochuje w sobie kolejne osoby, które spotyka na swojej drodze. Każda z jego relacji naznaczona jest erotycznym napięciem. Nie inaczej jest z narratorem opowieści, młodym pisarzem Salem Paradise. Jest to opowieść o ich wspólnych podróżach po Ameryce Północnej lat pięćdziesiątych, w które szaleńczo się rzucają.

Pierwowzorami dla książkowych postaci był sam Jack Kerouac i Neal Cassady – znana postać w artystycznego środowisku awangardy lat 50 – tych. W filmie te dwie pierwszoplanowe role te powierzono Garretowi Hedlundowi (m.in. Tron: Dziedzictwo, Eragon, Troja) i Samowi Rileyowi (m.in. Franklin, control). Okazało się to bardzo dobrym pomysłem. Jest to zagrane w tak naturalny sposób, że momentami można całkowicie dać się uwieść iluzji, że ogląda się sfilmowane, cudze życie, a nie spektakl. Niektóre monologi Hedlunda brzmią tak, że czapki z głów. Obsada jest w ogóle bardzo mocną stroną tego filmu, bowiem świetnie zostały też zagrane role drugoplanowe. Vigo Mortensen w roli kolejnego legendarnego pisarza tamtych lat, guru bitnikowskiej młodzieży – Williama S. Burroughsa jest znakomity. Świetnie wypada zderzenie tej postaci ukazującej autentyczną siłę charakteru (pomimo skłonności do używek) z postacią głównego bohatera – boskiego Deana Moriarty, którego charyzma jest jak zestaw świecidełek na pokaz, którymi mami swoich wyznawców. Równie dobrze zagrane zostały drugoplanowe role żeńskie – Marylou, nieletniej żony Deana Mortiarty (w tej roli Kristen Stewart) i drugiej żony tegoż pana – Camille (w tej roli Kirsten Dunst). Obie postaci zresztą dają duże możliwości, które aktorkom udało się wykorzystać. Niuanse wyrazu warzy Kamille, która stara się maskować cierpienie, gdy „wspaniały” mąż zostawia ją samą w domu dzieckiem żeby udać się kolejny raz w swoje szaleńcze tango, są wspaniale przedstawione. Dokładnie tak wygląda kobieta, która mimo powtarzających się rozczarowań i bólu, który niesie ze sobą jej związek, wciąż kocha mężczyznę. Kristen Stewart również dobrze sobie radzi, lecz mimo tego, że pozostaję pod ogromnym urokiem urody tej aktorki, mam wrażenie, że zbyt bardzo ogranicza się do jednego wyrazu twarzy – lekko rozchylone wargi, szeroko otwarte oczy – na pewno wiecie o czym mówię. Szczęśliwe bardzo lubię urodę tej pani, która nawet w wersji blond ma w sobie coś mrocznego, cień, urodę zmierzchu, że pozwolę sobie zażartować.

Kristen Stuart wygląda na pewno w tym filmie tak dobrze, również z powodu świetnych zdjęć. Niektóre kadry, szczególnie z jej udziałem, można zatrzymać i traktować jako obrazy, tak dobrze są skomponowane. To prawdziwa przyjemność oglądać dobrze zobrazowany film. Dla mnie zdjęcia są samą istotą sztuki filmowej, a w przypadku „W drodze” mają wysmakowany charakter, nie jest to też estetyka nachalna. Film nie epatuje obrazami, nie należy do tego gatunku filmu. Obraz tutaj stanowi ilustrację czasów, w których rozgrywa się akcja. I nie chodzi tylko o to, by odtworzyć realia kostiumów, przedmiotów, wnętrz, lecz by je uwiarygodnić. Zdjęcia w przypadku tego filmu przenoszą nas do nocnych klubów, w których rozbrzmiewa jazz, na ulice nowego Yorku, na pola bawełny kwitnące w gorącym słońcu południowych stanów. Ten film drogi nie udałby się tak dobrze gdyby nie praca pana Erica Gautiera.

I to co najlepsze zostawiłam na koniec. Wisienka na torcie – muzyka. To prawdziwa królowa tego filmu. Bez niej byłby to obraz dobry, dzięki muzyce przechodzi do wyższej kategorii. Lata 50 – te w Ameryce to jest szaleństwo jazzu. I w tym filmie pełni on kluczową rolę. Muzyka nie tylko ilustruje akcję filmy. Ona jest kolejnym aktorem, ona ten film gra. Są sceny, w których gra główną rolę na przykład występ….. Poza tym, narracja podporządkowana jest właśnie rytmowi jazzu. Wznosi się do punktu kulminacyjnego potem znowu opada jak najlepsze jazzowe pasaże. Wydaje się, że dla Jacka Kerouaca inspiracją dla stworzenia oryginalnej narracji „ W drodze” była właśnie muzyka jazzowa i zostało to w filmie odzwierciedlone.

Jest to ciekawy film nie tylko od strony formalnej, ale stawia też interesujące pytania. Reklamowany jest jako szalona jazda i film o buncie przeciwko skostniałym konwenansom amerykańskiego społeczeństwa lat 50 – tych. I rzeczywiście – wóda leje się litrami, marihuana wypełnia pomieszczenia a inne psychotropy wtórują. Jednak nie o to tutaj chodzi. Najistotniejsze jest to, moim zdaniem, co z takiego stylu życia wynika. I ta opowieść wcale nie jest żadną jego pochwałą. Ciekawe, jak okazuje się, że bohaterowie, tak naprawdę pragną tego przeciwko czemu się buntują. Puenta jest naprawdę mocną stroną tej historii. Polecam, w wolnej chwili, udać się w podróż po Ameryce razem z filmem „W drodze” i dotrzeć do końca.