To był w moim życiorysie ewidentnie tydzień pod znakiem Marsa, nie tylko z powodu „Marsjanina” Ridleya Scotta. Konflikty zbrojne wisiały w powietrzu, gniewny Mars roztaczał swoje wpływy, działo się dużo. Na szczęście bez większych ofiar dotarłam do soboty i w końcu mam czas żeby napisać parę słów o „Marsjaninie”. W związku z tym, że popełniłam tekst o uprzedzeniach dotyczących tego filmu, czuję potrzebę domknięcia tematu i powiedzenia o tym, że byłam i widziałam.
Zatem byłam, widziałam i co więcej – jestem zadowolona. Wydaje mi się, że udało mi się jednak spojrzeć na ten film odkładając bagaż uprzedzeń, co tylko wyszło mi na zdrowie, bo dobrze się bawiłam. Film jest po prostu dobry i znakomicie zrealizowany warsztatowo. Podsumowując jednym słowem to, co zobaczyłam powiedziałabym, że jest rzetelny – rzetelnie zrobiony. Wszystko jest na swoim miejscu, bardzo dobrze poskładane. Zgrabne przejścia pomiędzy planami akcji, to jest Marsem i Ziemią, odpowiednio podkreślone sytuacje napięcia, bardzo dobre zdjęcia, dobrana muzyka. Po prostu dobry film kina komercyjnego, który ma zarobić przyzwoitą kasę. Nie będę nawet piszczeć, że nie jest to „Obcy. Ósmy pasażer Nostromo”. Przyjmijmy, że Ridley Scott już się zapisał w historii kina i dajmy spokój.
I tak, co do wielu moich obaw w temacie tego filmu – okazało się, że są po prostu bezprzedmiotowe. Winna jest konstrukcja trailera, który na szczęście, nie odzwierciedlał filmu w sposób prawidłowy. I tak na przykład, z całą pewnością narracja nie jest łzawa i ckliwa jak się mogło wydawać po obejrzeniu trailera. Jest poprowadzona bardzo przyzwoicie, dzięki czemu nie ronimy łez nad biednym Markiem Watneyem, lecz mu kibicujemy. Dokładnie tak samo jest jeżeli chodzi o książkę. Scott wiernie oddał fabułę, oczywiście wycinając część zdarzeń, co akurat w ogóle nie przeszkadza. Czytając książkę, która przyznaję, bardzo mi się podobała, miałam wrażenie w pewnym momencie, że trochę już za dużo tych katastrof spadających na głowę kolegi astronauty. Reżyser darował sobie skomplikowane opisy techniczne oprzyrządowania, które w kinie, by się nie sprawdziły i bardzo sprawnie poradził sobie z koniecznymi wyjaśnieniami w tym zakresie. Pozytywnie też zaskoczył mnie Matt Damon jako Mark Watney. Bardzo dobrze udało mu się pokazać charakter astronauty, jego pogodę ducha, pomysłowość, poczucie humoru. Książkę, właśnie z powodu głównego bohatera, przez większość czasu czytałam z lekkim uśmiechem na ustach, w przypadku filmu było tak samo. Nie sposób się nie uśmiechnąć słuchając komentarzy Watneya chociażby dotyczących muzyki disco, na którą jest skazany i ogólnie całości jego sytuacji. To jest naprawdę fajny koleżka. Ma z lekka prześmiewczy dystans do siebie i tego co się dzieje. W chwilach kryzysu nie narzeka, nie użala, tylko się wścieka, a potem znowu idzie działać. Generalnie – radzi sobie. Dodatkowo, radzi sobie w pięknych warunkach przyrody. Mars w tym filmie jest bohaterem samym w sobie. Został przedstawiony bardzo realistycznie i piękno tego pustego, bezkresnego krajobrazu jest momentami hipnotyczne. Pisałam już w innym tekście, że w jakiś dziwny sposób fascynuje mnie pustynia, więc dla mnie była to urzekająca wyprawa. 3D daje złudzenie przebywania w miejscach, do których nas zabiera i na „Marsjanina” warto się wybrać chociażby po to, by zobaczyć ten szalony horyzont i czerwone niebo planety.
To co najbardziej jednak podoba mi się w filmie, to przesłanie. Tożsame zresztą z przesłaniem książki. To, że rzecz dzieje się w konkretnych warunkach Marsa, nie ogranicza znaczenia tej opowieści tylko do tej przestrzeni. To ogólnie jest historia o człowieku, który znalazł się w trudnej sytuacji życiowej. Temu konkretnemu panu zdarzyło się to akurat na Marsie („Shit, shit, shit, shit!” – że zacytuję jedną ze scen z Markiem Watneyem w roli głównej). To opowieść o człowieku, który wylądował w czarnej dupie i gdzie nie spojrzeć to czarna dupa. Został sam na Marsie bez łączności, a koledzy odlecieli, przekonani że nie żyje – trudno wyobrazić sobie gorszą sytuację. I ten człowiek nam pokazuje, co należy w takiej sytuacji robić – trzeba działać, żeby się z tej czarnej dupy wydostać. Prostota tej recepty jest tylko pozornie łatwa. Ilu z nas zamiast działać uprawia myślenie życzeniowe, ucieka od właściwego zdiagnozowania sytuacji lub się nad sobą użala? Mark Watney działa i to w dodatku metodycznie, planowo, w sposób zorganizowany i kreatywny, wykorzystując wszystkie dostępne zasoby. I dzięki temu mu się udaje. Zatem następnym razem kiedy znajdziesz się w czarnej dupie, przypomnij sobie o tej postaci i działaj.